W styczniu po walce ze złośliwym nowotworem mózgu w wieku 37 lat zmarł Tomasz Kalita. Były rzecznik SLD działał, by zalegalizowano dostęp do medycznej marihuany, która nie tylko mogła uśmierzyć jego ból, ale też leczyć inne przypadłości, np. padaczkę. Niestety, polskie prawo skazało go na to, żeby zmarł jako morfinista - ten środek przeciwbólowy, choć jest silnie uzależniającym narkotykiem, bez problemu znalazł swoje miejsce w polskim lecznictwie. Mimo iż Kalita długo walczył o życie, nawet po jego śmierci prace nad zmianą prawa stoją w miejscu.
Wspomnienia żony polityka, Anny Kality, są drastyczne, a jej wypowiedzi w telewizji śniadaniowej wstrząsnęły prowadzącymi. Jeszcze bardziej gorzkie słowa pojawiły się w wywiadzie, jakiego udzieliła Wirtualnej Polsce. Choć polityk spotkał się z prezydentem Andrzejem Dudą i został pośmiertnie przez niego odznaczony orderem, to za życia nie zrobiono w jego sprawie nic prócz wspólnych zdjęć ocieplających wizerunek pary prezydenckiej. Okazało się, ze jego problem dla polityków stał się okazją do ugrania własnych korzyści, a nie działania w celu pomocy.
Od czasu spotkania i wspólnych zdjęć Andrzeja Dudy z Tomkiem w mediach nikt z Kancelarii Prezydenta się z nami nie kontaktował. Nic nie zrobili. Tomek napisał też list do prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, ale nie nadeszła żadna odpowiedź - wspomina Anna.
Kiedy Tomek zachorował, jeden z posłów napisał na Facebooku, że całe życie czekał na takie swoje pięć minut. Zadzwoniłam do niego i zapytałam, czy może na siebie patrzeć. Mam nadzieję, że nie może i nigdy nie będzie mógł.
Po śmierci Tomka politycy organizowali konferencje, chcieli odwoływać ministra zdrowia za to, że nie ma projektu w sprawie medycznej marihuany. Przyszły kamery, nagrały ich. Ludzie zobaczyli, że oni chcą pomóc chorym. Ale na tym temat się skończył. Teraz nikt już się tym nie zajmuje. Ten problem nikogo nie interesuje, bo chodzi o zbyt małą grupę ludzi. Tak uważają politycy, ale tak naprawdę to liczne grono chorych. Chodzi o 120 tysięcy osób z lekooporną padaczką, do tego dochodzą chorzy na raka. Rządzący dobrze wiedzą, że oni się nie zbuntują, nie przyjdą pod Sejm, żeby protestować.
Anna Kalita przyznała, że mąż ze względu na praworządność zrezygnował z kupowania nielegalnej marihuany, ale są rodziny, które dla zdrowia zrobią wszystko - łącznie ze zrujnowaniem swoich finansów.
Był legalistą i nie chciał kupować leku na czarnym rynku. Mimo że miał okazję. Za każdym razem, gdy spotykaliśmy się na przykład z dziennikarzami, reporter czy operator dawał nam numer telefonu do dilera, który mógł załatwić olej z konopi. Podziemie jest ogromne, lek dostępny na telefon, ale wszystko jest kwestią pieniędzy. Terapia Tomka kosztowałaby osiem tysięcy złotych miesięcznie. Rodzice dzieci z lekooporną padaczką muszą wyłożyć połowę tego. Masz pieniądze, masz leczenie. Kobieta, której mąż chorował na raka i zażywał medyczną marihuanę, powiedziała mi, że w pewnym momencie zapytał ją, za co kupuje dzieciom jedzenie, skoro stać ją na ten lek. To banał, ale w Polsce dzieli się ludzi na biednych i bogatych. Stać cię, to kupisz sobie olej z marihuany, ataków padaczkowych będzie mniej, komórki nowotworowe będą zanikać, będzie cię mniej bolało. Nie masz pieniędzy, to masz pecha. Umierasz w cierpieniu.
Tak też stało się w przypadku Tomasza Kality...
Umierał w strasznych cierpieniach - powiedziała jego żona. Nie jadł ponad tydzień, nie mówił, bolało go dosłownie wszystko. Gdy otwierał oczy, był totalnie przerażony. Przez pięć dni wyglądał, jakby już nie żył. To była męczarnia. Gdyby mnie nie było przy nim jednej z ostatnich nocy, to by się udusił. Podano mu tlen i cały ostatni dzień dzięki temu oddychał, choć ciągle się dusił. Bałam się, że albo pękną mu płuca, albo serce. Błagałam go, żeby już umarł. Przekonywałam go, że sobie poradzę, że może już odejść. Kłamałam, ale chciałam, żeby poczuł już ulgę. Nie mogłam na to patrzeć. Chciałabym, żeby mógł umrzeć godnie. On też skorzystałby z takiej możliwości. Nikomu nie życzę, by umierał w taki sposób jak Tomek.
Kobieta powiedziała w wywiadzie, że po odejściu męża nie radzi sobie dobrze - i że teraz jest dość silna, żeby się do tego przyznać. Wcześniej musiała wszystkiemu podołać, żeby być oparciem dla umierającego męża.
Na początku ludzie mi mówili, że tak świetnie sobie radzę, ale nie wiem na jakiej podstawie. Chyba tylko na takiej, że głowa mi jeszcze nie odpadła. Patrzeć przez pół roku jak najbliższa osoba na świecie czeka na śmierć, a potem być przy tym, jak umiera i zostać z jej marzeniami to koszmar. Tomek bardzo marzył o dziecku. Nie zdążyliśmy. To moje piekło na ziemi - powiedziała.
Nie radzę sobie. Zaczynam dopiero chodzić do psychologa. Chyba tylko cudem pracodawca mnie jeszcze nie zwolnił. Staram się wstawać rano, chodzić na spacer z psem, potem do pracy, ale są też takie dni, że nie jestem w stanie. Ciągle słyszę od ludzi formułki: życie toczy się dalej, czas leczy rany, musisz być silna. Nic nie muszę. Poza tym, wygłaszający je ludzie zaraz wrócą do swoich domów, swoich bliskich, dzieci, a ja do kogo mam wrócić? Nikt, kto tego nie przeżył nie ma prawa się wypowiadać. Dużo ludzi mi mówi, czego Tomek by chciał, co powinnam zrobić, skąd nagle go tak dobrze znają? W chorobie najczęściej byliśmy zupełnie sami.