Minął już rok, odkąd Marina Łuczenko-Szczęsna zaprezentowała swój nowy album On My Way, nagrany po sześcioletniej przerwie, wymuszonej chorobą strun głosowych. Jak ujawniła, fani naciskali, by wreszcie coś nagrała. Ona sama wprawdzie sprawiała wrażenie, jakby do szczęścia wystarczało jej kupowanie drogich ciuchów i torebek oraz egzotyczne podróże na koszt bogatego męża, ale poświęciła się dla publiczności.
Zresztą mąż, Wojciech Szczęsny, któremu, kiedy się poznali, bardzo zaimponowały zawodowe ambicje, talent i charyzma Mariny, mocno naciskał, by wróciła do śpiewania. Pojawiły się nawet pogłoski, że dla zachęty sfinansował jej płytę. Marina bardzo się oburzyła na to posądzenie i gorąco zapewniła w wywiadzie, że za nagrany w londyńskim studiu album zapłaciła sama, z pieniędzy, zarobionych "w licznych kontraktach sponsorskich i reklamowych".
Niestety, po premierze płyty w listopadzie zeszłego roku wydawało się, że sama autorka chce jak najszybciej o niej zapomnieć. Nie promowała jej w mediach, a na propozycję ze strony producentów, by zagrała chociaż kilka koncertów, zareagowała niechęcią.
Wytworzyła się niezręczna sytuacja, bo mąż Mariny wydawał się znacznie bardziej dumny z jej albumu niż ona sama, a już na pewno dużo chętniej opowiadał o nim w wywiadach.
Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Piosenek Mariny nadal próżno szukać na playlistach rozgłośni radiowych. Sama piosenkarka jest zdania, że w grę wchodzi tu szeroko zakrojony spisek.
Swoją opinię na ten temat wyjawiła szczerze w komentarzu do rodzinnego zdjęcia, które z okazji świąt zamieściła na Instagramie. Jeden z komentujących życzliwie pochwalił jej album i zapytał, dlaczego piosenek z repertuaru Mariny nie słychać w radiu. Piosenkarka zareagowała dość szybko.
Bo nie mam za sobą wytwórni układów i nie daję w łapę - odpisała stanowczo.
Myślicie, że wszyscy wykonawcy, których utwory można usłyszeć w radiu, "dają w łapę"? Czy też może odrobineczka winy leży jednak po stronie Mariny...?