Katastrofa w Smoleńsku to bez wątpienia jedna z największych tragedii we współczesnej historii Polski. Okoliczności wypadku Tu-154 do dziś pozostają zagadkowe, a samo wydarzenie było przez lata wielokrotnie wykorzystywane w politycznych sporach. 10 kwietnia 2010 roku poniosło śmierć 96 najważniejszych przedstawicieli państwa, w tym ówczesny prezydent Lech Kaczyński i jego żona Maria.
Zobacz: Dudowie i Kaczyńska z rodziną na obchodach 9. rocznicy katastrofy smoleńskiej (ZDJĘCIA)
W piątek mija dokładnie 10 lat od tych tragicznych wydarzeń, które na zawsze zmieniły bieg historii naszego kraju. Katastrofa dotknęła nie tylko rodziny i bliskich ofiar, lecz także wielu obywateli. W obliczu wyjątkowo trudnego zadania stanęli też dziennikarze, którzy tego pamiętnego dnia zmuszeni byli przekazać światu tę druzgocącą wiadomość.
Wśród nich była między innymi Beata Tadla, wtedy jeszcze dziennikarka stacji TVN24. Tego dnia pełniła dyżur wraz z Jarosławem Kuźniarem i nie mieli pojęcia, że może to być jeden z najtrudniejszych dni w ich dotychczasowej pracy. Swoimi wspomnieniami związanymi z dniem katastrofy smoleńskiej Tadla podzieliła się w rozmowie z Faktem.
To jest niesamowite, jakie niespodzianki robi nam pamięć. Myślę, że wszyscy pamiętamy i to ze szczegółami, co robiliśmy 10 kwietnia 2010 roku i w jakiej sytuacji zastała nas ta tragedia. Ja tego dnia byłam w pracy, w TVN24. Przez przypadek, bo zastąpiłam kogoś, kto się rozchorował. Dzień w studiu zaczął się jak zwykle, ale około godziny 9.00 zaczęły spływać pierwsze informacje. Zadzwonił do nas reporter. Dziennikarze byli już wtedy na miejscu, bo mieliśmy transmitować uroczystości katyńskie. Poinformował nas, że prawdopodobnie coś się stało z prezydenckim samolotem, że podobno się rozbił. Na początku potraktowaliśmy to jako plotkę i byliśmy wręcz źli, że ktoś rozpowszechnia takie informacje. Stwierdziliśmy, że poczekamy, bo to jest tak ważna informacja, że nie można jej podać publicznie, bez dokładnego potwierdzenia i to w kilku źródłach - przytacza wydarzenia z przeszłości dziennikarka.
Niestety wkrótce okazało się, że docierające do nich doniesienia okazały się prawdziwe.
Zadzwoniliśmy do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jego rzecznik mógł wtedy powiedzieć jedynie, że były kłopoty z lądowaniem prezydenckiego samolotu, były pożary na pokładzie i zostały ugaszone. Gdy pytaliśmy, co z pasażerami, prosił, abyśmy zaczekali, bo nie ma na razie informacji. Więc byliśmy trochę jak dzieci we mgle. Doniesienia spływały do nas i zmieniały się dosłownie z minuty na minutę. Aż w końcu dowiedzieliśmy się, że wszyscy, którzy lecieli Tupolewem, zginęli - czytamy.
Emocje po potwierdzeniu tych informacji udzieliły się także samym dziennikarzom. Dziś Tadla wspomina, że był to dla niej jeden z najtrudniejszych dni w życiu.
Mnie i Jarkowi Kuźniarowi też łamał się głos, trudno było opanować stres. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że niektórzy z tragicznie zmarłych jeszcze niedawno siedzieli przy tym samym stole, przy którym my wtedy siedzieliśmy. (...) Najtrudniejszy moment nastąpił jednak w chwili, gdy razem z Jarkiem musieliśmy odczytywać listę ofiar, nazwisko po nazwisku... To było dla mnie jedno z najtrudniejszych doświadczeń zawodowych, którego nigdy nie zapomnę. (...) Po skończonym dyżurze, a był przedłużony o kilka godzin, kiedy już mogliśmy zejść z anteny, to padliśmy sobie z Jarkiem w ramiona. Ja wypłakałam cały swój makijaż na jego garnitur. (...) Nie jesteśmy robotami, czasem mówiąc o emocjach innych ludzi, też musimy sobie radzić z własnymi. A to nie jest łatwe. Przez cały dyżur 10 kwietnia miałam ściśnięty żołądek. Napięcie zostało ze mną jeszcze na długo.