Iza Miko była wczoraj gościem Szymona Majewskiego. Towarzyszył jej Olivier Janiak, który wypadł naprawdę dobrze, z dystansem. Śmiał się z pracy modela, mówił nawet o tym, że jego trzecim imieniem jest "wazelina".
Nie dało się jednak nie zauważyć, kto czuł się prawdziwą gwiazdą programu. Miko ciągle się śmiała, a raczej głupio chichotała. Opowiadała historie rodem z Hollywood i przybliżała jak to jest w wielkim świecie.
Byłoby milej, gdyby Iza mówiła chociaż po polsku. A tak wtrącała co chwila zdania i słowa po angielsku, wypowiedziane z naprawdę przesadnym akcentem. Po niektórych anglicyzmach brzydko oblizywała zęby.
To taka zła polska tradycja - udawanie po powrocie ze Stanów, że ma się już ten "lepszy" akcent, przesadne pielęgnowanie go. To naprawdę najgorsze co można robić. Ciężko mniej dyskretnie dać do zrozumienia, że uważa się Polskę za prowincję. Rozumiemy Izę, tylko czemu w takim razie wciąż ją do tej Polski ciągnie? Przecież robi w Stanach taką wielką karierę...
W pewnym momencie Miko postanowiła zaprezentować, jak wykonuje taniec na rurze. Wyszło jej to całkiem nieźle. Powiedziała jednak, że prawdziwy intymny taniec zarezerwowany jest tylko dla Maćka Z. Nie wiemy jednak po co potem udawała faceta, chyba żeby udowodnić, jaką jest świetną aktorką.
Czy jest? My jakoś nie potrafimy się przekonać. Chyba przez tę jej sztuczność i akcent. Może jesteśmy po prostu za mało amerykańscy?