Tydzień temu wstrząsana drgawkami i plująca krwią Amy Winehouse została przewieziona do szpitala. Badania wykryły, że cierpi na rozedmę płuc, która może skończyć się utratą głosu, a nawet trwałym kalectwem. Podłączona do maski tlenowej gwiazda powoli dochodzi do zdrowia. Niestety, pomimo ostrzeżeń lekarzy i próśb rodziny, Amy zapowiedziała, że... nie zamierza rezygnować z narkotyków!
Nie, to niestety nie żart. Zdaniem Winehouse to kokaina, marihuana, alkohol i papierosy pozwoliły jej przeżyć bez Blake'a. Piosenkarka utrzymuje także, że tylko doświadczanie wizji i narkotykowego odurzenia pozwala jej pisać tak dobre piosenki. Najwyraźniej nie rozumie, że każda kolejna działka może być dla niej wyrokiem śmierci.
Rodzice Amy na próżno próbowali powstrzymać ją od wystąpienia na urodzinach Nelsona Mandeli. Winehouse zapowiedziała, że bez względu na konsekwencje chce zaśpiewać. Przerażeni decyzją pacjentki lekarze zorganizowali cały sztab medyczny, który zajmie się jej delikatnym zdrowiem. Za sceną znajdować się będą maski z tlenem, kroplówki, a nawet sprzęt do reanimacji. W udzielonym brytyjskiej gazecie wywiadzie ordynator prywatnej klinki, w której leczy się Amy, powiedział:
To przykre patrzeć, że dla niej ważniejsze są narkotyki niż życie. Na zatłoczonej sali koncertowej nie ma zbyt dużo powietrza. Występ to ogromne obciążenie dla organizmu Winehouse. Obawiam się, że może przyspieszyć rozwój choroby. W najgorszym przypadku może dojść do tak rozległego uszkodzenia płuc, że Amy zostaną zaledwie jakieś 3 miesiące życia.