Kiedy w mediach wspomina się partię Kukiz '15, najczęściej chodzi o jej muzykujących posłów, Pawła Kukiza i Piotra Liroya-Marca. Gdy wiadomości dotyczą innych, zazwyczaj robi się dziwnie. Kukiz idąc do sejmu z hasłem "antysystemowości" musiał poszukać wsparcia wśród całkiem pro-systemowych, konserwatywnych kolegów. A ci chcieliby na przykład zwolnienia ojców z obowiązku płacenia alimentów na dzieci i zmuszania ich do widzenia z rodzicami nawet, gdy były ofiarami przemocy. Z kolei poseł Marek Jakubiak zasłynął życzeniami dla Dariusza Michalczewskiemu, żeby jego matka miała "fujarkę" i żeby pięściarz... ją ssał.
Teraz zrobiło się głośno o następnym koledze, którego Paweł Kukiz wprowadził do Sejmu. Osiągnięciem Adama Adruszkiewicza jest to, że jeździ nieistniejącym samochodem, który prowadzi mimo iż nie potrafi, a na to wszystko dostał... 40 tysięcy złotych z pieniędzy podatników. Sprawą zajął się były minister sprawiedliwości Borys Budka, który zażądał od marszałka sejmu zbadania sprawy.
Jak donosi Super Express, 27-letni poseł otrzymał 40 tysięcy za "kilometrówkę", którą miał rozliczyć swoje przejazdy. Okazuje się jednak, że polityk ani nie posiada samochodu, ani tym bardziej prawa jazdy. Co więcej, nie wiadomo, kiedy miałby wyjeździć dwadzieścia minimalnych pensji, gdyż na posiedzenia Sejmu z Białegostoku dojeżdża... pociągiem.
Środki na paliwo wykorzystuję właśnie do pracy dla obywateli - zapewniał w rozmowie z Super Expressem. Mam umowę użyczenia samochodu.
Tabloid potwierdza, że otrzymał mailem dokument, ale był on bardzo ogólnikowy i nie podano na nim żadnych kwot wynikających z użyczenia. Na prośbę przedstawienia delegacji i zawartych w nich kwot, poseł zamilkł.
Jak to dobrze, że "antysystemowy" poseł znalazł ciepłą posadę w państwowych strukturach. Gdyby nie to, żeby tak siebie (?) wozić po kraju, musiałby najpierw ciężko popracować prawie dwa lata - a tak pracują na niego podatnicy.