27-letni Bartek Misiewicz, były pracownik apteki bez wykształcenia, jest najdziwniejszym zjawiskiem polskiej polityki. Był tak promowany przez Antoniego Macierewicza, ustawiany zawodowo i odznaczany, że sytuacja groziła otwartym konfliktem z Jarosławem Kaczyńskim i całym rządem. Po kilku próbach załatwienia Misiewiczowi innego stanowiska w spółkach państwowych, stanęło na tym, że otworzył własna firmę, której będzie łatwiej wygrywać publiczne przetargi dla szefa MON. Ten zaś pożegnał pupila wybijając na jego cześć... medale.
Odejście Misiewicza ze struktur ministerialnych oznacza koniec balowania na koszt państwa. W styczniu było głośno o tym, że faworyt Macierewicza wszędzie jeździ limuzyną, nawet jeżeli miał do przebycia tylko 350 metrów do klubu nocnego. Trudno powiedzieć, co wygrało: lenistwo czy chęć zrobienia wrażenia podczas wysiadania z rządowego samochodu. Jeździł nim nie tylko do klubów, gdzie się lansował, szastał pieniędzmi i rozdawał numer telefonu dziewczynom - choć sam ma narzeczoną. Ponoć szofer wiózł go nawet z powodu nocnej "gastrofazy". Zobacz: Misiewicz pojechał na sygnale... do McDonalda?!
I choć o samym Misiewiczu ucichło, gdyż znalazł niszę do robienia pieniędzy bez rozgłosu, to temat jego "służbowych" podróży właśnie wrócił w mediach. Jak poinformował Super Express zaledwie przez rok Bartek na koszt podatników zrobił tyle kilometrów, że mógłby ponad dwukrotnie okrążyć kulę ziemską - i jeszcze przemierzyć wszerz widoczną stronę księżyca.
Choć doniesienie tabloidu przemawia do wyobraźni, to jeszcze bardziej przemawiają koszty, jakie z tego powodu ponieśli podatnicy. 95 tysięcy kilometrów oznacza paliwo za prawie 60 tysięcy złotych. Średnio miesięcznie Misiewicz woził się za pięć tysięcy złotych. Statystyczny kierowca wydaje w ciągu miesiąca zaledwie... sześć procent tej kwoty.
Super Express ustalił, że kwoty były różne, ale Bartek najwięcej wyjeździł w styczniu, gdy potrzebował zaimponować bywalcom dyskoteki w Białymstoku. Sprawą kosztów, jakie Polacy ponieśli na wożenie Bartka zainteresował się poseł Nowoczesnej, Krzysztof Truskolaski. Cztery miesiące czekał na odpowiedź MON, na co dokładnie poszły pieniądze. Wiceminister Bartosz Kownacki przekonuje, że cała kwota została przeznaczona na paliwo, bo przeglądy i naprawy były opłacone w ramach umów ze sprzedawcami samochodów, i przez to nie są doliczone do rachunku Misiewicza.
Umowa zakupu pojazdów obejmowała wszelkie przeglądy, serwisy oraz naprawy bieżące - odpowiedział. Taka sama sytuacja ma miejsce, jeżeli chodzi o amortyzację pojazdu, ponieważ zużywane części wymieniane są na bieżąco bez ponoszenia dodatkowych kosztów przez Żandarmerię Wojskową.
Czy Misiewicz powinien być rozliczony z prywatnych przejazdów rządową limuzyną?