Chociaż w swojej pracy widzieliśmy już naprawdę dużo, a co grudzień przygotowujemy dla Was plebiscyt na Żenadę Roku, wciąż nie możemy pozbierać się po tym, co wymyślił kiedyś Łukasz Jakóbiak. Dzisiaj mija dokładnie rok od jego słynnej wizualizacji, w ramach której (nie) spotkał się ze swoją idolką, Ellen DeGeneres.
Przypomnijmy, jak wyglądało to w głowie Łukasza, a jak w rzeczywistości.
Łukasz praktycznie od dzieciństwa krążył po obrzeżach show biznesu, występując w reklamach, gazetach dla młodzieży i programach telewizyjnych, gdzie opowiadał o fascynacji gwiazdami. Nie byłoby może w tym nic złego (każdy może mieć przecież idoli), gdyby nie fakt, że pasja Jakóbiaka zaczęła przybierać niepokojące wymiary manii i prześladowania. W końcu Łukasz stwierdził, że w zbliżeniu się do "gwiazd" pomoże mu "spontaniczny" talk show nagrywany w kawalerce, który ma pokazać internautom, że jeśli się o czymś marzy, to wystarczy tylko chcieć. Cóż, Łukasz nie lubi jedynie chwalić się tym, że w "chceniu" zwykle pomagały mu agencje PR-owe, więc jego sukces nie był znów taki spontaniczny.
Jak wiadomo, jedną z maksym "mówców motywacyjnych" jest niepohamowanie w wymyślaniu coraz to nowych marzeń, które należy realizować tu i teraz, bez względu na okoliczności. Ponad rok temu Łukasz wymarzył sobie więc występ u Ellen DeGeneres, dobrze wiedząc, że i tak nigdy do niego nie dojdzie. Dlaczego? A z jakiego powodu amerykańska legenda telewizji miałaby zapraszać do swojego słynnego show nieznanego "blogera" z Polski, którego jedynym osiągnięciem było nagrywanie wywiadów w kawalerce, w której nawet nie mieszka?*
Łukasz stwierdził więc, że "zwizualizuje sobie" wywiad z Ellen, wynajmując studio i aktorkę, która wcieli się w DeGeneres. Jak wyszło, chyba nie musimy przypominać, bo ten tekst musiałby być trzy razy dłuższy. Najgorsze w całej historii jest to, że przez blisko dobę po opublikowaniu "wywiadu" Łukasz zapewniał wszystkich, że to nie ściema i że faktycznie poleciał do Stanów.
O to w tym wszystkim chodzi: zamiast przyznać się do kłamstwa od razu, a może nawet trochę je wyśmiać, Łukasz był wyraźnie dumny z siebie, że wymyślił sposób na zdobycie fejmu za oceanem. Pod pewnymi względami się udało: blogerzy zauważyli jego wizualizację, ale bezlitośnie ją wyśmiali.
Co było potem? Cóż, poziom żenady tylko się podnosił: Łukasz do tej pory broni swojego świetnego pomysłu, wciąż przeprowadza wywiady w kawalerce, a nawet udało mu się podczepić pod Joannę Przetakiewicz i pojechać z nią do Azji, gdzie uczył Pawła Ławrynowicza pozytywnego patrzenia na świat. Do tej pory współczujemy i mamy ochotę sfinansować Pawłowi sesje z psychologiem z prawdziwego zdarzenia, a nie domorosłym "mówcą motywacyjnym" oszukującym fanów. Teraz, rok po "wizualizacji", filmy Łukasza nie są tak chętnie oglądane jak dotychczas. Wygląda na to, że fani w końcu przejrzeli na oczy i zaczęli się od niego odwracać.
Dlaczego o tym piszemy? Żebyście pamiętali, jaką osobą jest Łukasz i że nie jest w show biznesie jedynym, który pod pretekstem zdobycia popularności jest gotowy zrobić wszystko. Uważajcie, gdy ktoś mówi Wam, że zawsze i wszędzie możecie wszystko, a ferrari tylko czeka, aż do niego wsiądziecie. Ferrari zwykle nie istnieje i trzeba na nie ciężko zapracować, a nie je "wizualizować".
Myślicie, że Ellen kiedykolwiek zadzwoni do Łukasza?
*To chyba oczywiste, że Łukasza już dawno stać było na większe i bardziej prestiżowe mieszkanie niż słynne 20 metrów…