Finał 63. Konkursu Eurowizji rozpoczęły dwa enigmatyczne i niezrozumiale wyjące występy, po których, jak mogliśmy się spodziewać, było jeszcze gorzej. Przy oklaskach i dopingu publiczności zaprezentowały się wszystkie kraje, którym udało się przejść eliminacje (była nawet "europejska" Australia), więc wiadomo, że nie było tam Polaków. Z Wielkiej Brytanii pojawiła się między innymi podrabiana Katy Perry. W pewnym momencie nawet Artur Orzech pociągnął nosem, ale nie wiemy, czy ze wzruszenia.
Po kwadransie w końcu można było rozpocząć występy, które zainaugurował Melovin z Ukrainy, śpiewający o drabinie. Ciekawostka z życia pana Melovina jest taka, że nosi szkło kontaktowe tylko na jednym oku. Ognie w tle trochę przypominały nam Ich Troje.
Hiszpanie byli do bólu nudni i poprawni, pewnie dlatego, że na co dzień Amaia Romero i Alfred García są parą. Słoweńska wokalistka Lea Sirk próbowała zaimponować za pomocą słoweńskiego rapu, ale wyszło raczej słabo, chociaż publiczność nawet zaklaskała. Ieva Zasimauskaitė z Litwy była typowana do pierwszej piątki i nic dziwnego: dziewczyna śpiewała półleżąc i wzdychając do hologramów dzieci za plecami. Cesár Sampson z Austrii został przedstawiony przez Artura Orzecha jako "elegancki Johny Legend" i trudno się z tym nie zgodzić, bo nawet eurowizyjna piosenka brzmiała podejrzanie podobnie.
Elina Neczajewa z Estonii śpiewała po włosku, występując w kreacji za 65 tysięcy euro. Wydatek się opłacił, bo suknia zajmowała całą scenę, a Elina wyglądała jak wciągnięta w wielki wir. Potem nastąpił mał skandal, bo Artur Orzech pomylił uczestników i zamiast Alexandra Rybaka w barwach Norwegii przedstawił Cláudię Pascoal. Cóż, my też kiedyś pomyliliśmy Kasię Sokołowką z Agnieszką Włodarczyk. SuRie z Wielkiej Brytanii po dłuższym przyjrzeniu się przypominała bardziej Kasię Warnkę niż Katy Perry. Chyba widzieliśmy, jak podczas występu Katy/Kasi ktoś pobił się na scenie... Potem okazało się, że wampir z drabiny (reprezentant Ukrainy) nie do końca rozumie po angielsku, chociaż zaprezentował piosenkę w tym języku...
Michael Schulte z Niemiec wyglądał i śpiewał podejrzanie za normalnie, więc wiadomo było, że konkursu raczej nie wygra. Występ Eugenta Bushpepa z Albanii miał tę zaletę, że był przedostatni w pierwszej turze i to wszystko, co można o nim napisać. Madame Monsieur z Francji powtarzała co chwila "merci, merci", chyba przepraszając widzów za to, co robi. Mikolas Josef z Czech ma zaledwie 23 lata i wciąż wygląda jak student, z czego postanowił skorzystać na scenie, podskakując z plecaczkiem na plecach.
Duński Rasmussen zaprezentował "trochę szanty" i od razu było wiadomo, że publiczność pokocha wikinga wystylizowanego na krasnoluda z Hobbita, chociaż był kiedyś coachem. Niestety, połowę występów ominęliśmy, bo nie byliśmy w stanie wytrzymać tego nerwowo. Obudziliśmy się dopiero na izraelskim wcieleniu Dominiki Gwit, Netcie. Żałujemy nieco, że nie wystaczyło nam cierpliwości na występ AWS z Węgier, bo po inicjałach czujemy, że piosenka spodobałaby się Agnieszce Badziak Woźniak-Starak. Jako przedostatnia występowała cypryjska Beyonce, Eleni Fureira, która nie bez powodów uznawana była za faworytkę konkursu. Eli pokazała brzuch, wystąpiła w cekinach i na tle płomieni, więc idealnie wstrzeliła się w gust publiczności.
Po długich występach, odwiedzaniu "green roomu" i zachęcaniu do głosowania przez SMS-y nastąpiło przekazywanie głosów przez poszczególne kraje. Polacy najwięcej głosów oddali na Austrię, dzięki czemu przez moment Cesár Sampson dzielił pozycję lidera ze Szwedami. Portugalia zagłosowała na Estonię.
Według głosowania jurorów podium zajmowały kolejno Austria, Szwecja i Izrael.
Po zsumowaniu głosów widzów okazało się, że tabela została praktycznie wywrócona do góry nogami. W ostatniej chwili do stawki wrócli Włosi, Cypr otrzymał drugą co do wielkości ilość punktów, więc ostatecznie zwycięzcą 63. Konkursu Eurowizji został Izrael.