Olga Frycz przez wiele lat nie mogła wybaczyć ojcu tego, że kiedy była dzieckiem, opuścił ją i trójkę jej rodzeństwa i po rozwodzie z ich matką nie utrzymywał z nimi zbyt ożywionych kontaktów. Na dodatek posądzała tatę o to, że kiedy postanowiła zostać aktorką, rzucał jej kłody pod nogi.
Wiem, że coś komuś szepnął i za pierwszym razem nie dostałam się do szkoły teatralnej, o której marzyłam od najmłodszych lat - twierdziła.
Podejrzewała też ojca o to, że utrudnia jej start w zawodzie. Bez oporów uwierzyła w pogłoski, że kiedy Jan Frycz otrzymał propozycję zagrania w filmie Sanktuarium, do którego zaangażowano także jego córkę, postawił producentom ultimatum: "Albo ja albo ona". Skończyło się wyrzuceniem Olgi z pracy.
Na szczęście czas zaleczył rany. Gdy na świecie pojawiła się wnuczka aktora, pojednanie z córką przestało wydawać się tak trudne jak wcześniej.
Jak zapewnia informator tygodnika Na żywo, Jan Frycz był jednym z pierwszych, którzy odwiedzili Olgę w szpitalu po porodzie.
Jej kupił kwiaty, a dziecku przytulankę. Kiedy zobaczył wnuczkę po raz pierwszy wziął ją na ręce, wzruszenie odebrało mu mowę - ujawnia źródło gazety. Przez kilka minut siedział w kompletnej ciszy, wpatrując się w malutką twarzyczkę. Wreszcie przemówił i łamiącym głosem zadeklarował pomoc.