Kilka dni temu ogromne emocje wzbudziło ujawnienie zarobków pracownicy Narodowego Banku Polskiego, Martyny Wojciechowskiej. Okazało się, że 39-letnia blondynka z wyrazistymi brwiami, nazywana "aniołkiem prawicy" lub "dwórką Glapińskiego" otrzymuje pensję w wysokości 65 tysięcy złotych miesięcznie, chociaż nie bardzo wiadomo, czym zajmuje się na stanowisku dyrektorki do spraw komunikacji, bo nie pojawiła się nawet na konferencji prasowej dotyczącej zarobków w NBP.
Jej kompetencje też budzą wątpliwości, bo nie posiada wykształcenia ekonomicznego, tylko filologiczne. Ale za to, jak zwraca uwagę Super Express, nazywa się tak samo jak znana i lubiana podróżniczka.
Kariera "aniołka" zaczęła się od wyborów samorządowych w 2010 roku. Wojciechowska zaczepiła się wprawdzie na liście Prawa i Sprawiedliwości, ale dopiero na przedostatnim miejscu. Mimo to dostała się do sejmiku mazowieckiego, osiągając drugi wynik tuż po Jacku Sasinie.
Jak spekuluje tabloid, wielu wyborców głosowało na nią, myśląc, że oddaje głos na gwiazdę TVN-u. Umożliwił jej to między innymi dobry wynik w podwarszawskim Izabelinie. Sęk w tym, że wtedy mieszkała tam uwielbiana przez widzów i autentycznie rozpoznawalna… Martyna Wojciechowska - pisze gazeta.
To, że w polityce wykorzystuje się to samo nazwisko, które ma znana osoba często się zdarza i czasami – jak widać – się udaje – komentuje specjalista od wizerunku dr Mirosław Oczkoś. To nie najlepiej świadczy o nas jako społeczeństwie, bo okazuje się, że nawet nie sprawdzamy na kogo oddajemy swój głos. Jak najgorzej za to świadczy o kandydacie, który nie stawia na siebie, tylko jakimś trikiem wyborczym próbuje osiągnąć swój cel.
Prawdziwa Martyna kilka dni temu wyleciała do Meksyku z ekipą Kobiety na krańcu świata i pewnie nawet nie wie, że mimowolnie została wmieszana w polityczny skandal.
Martyna obecnie przebywa na zdjęciach do programu, mamy ograniczony kontakt - potwierdza jej menedżerka.