Na początku roku do prasy wyciekły informacje na temat zarobków w Narodowym Banku Polskim, ze szczególnym uwzględnieniem pensji ulubionej blondynki prezesa Adama Glapińskiego.
Okazało się, że 39-letnia Martyna Wojciechowska, która karierę polityczną oparła na tym, że nazywa się tak samo jak powszechnie lubiana podróżniczka, otrzymuje pensję w wysokości 49,5 tysiąca złotych. Na dodatek nie bardzo było wiadomo, za co, bo nie ma nawet wykształcenia ekonomicznego, tylko filologiczne.
W NBP piastowała stanowisko "dyrektorki do spraw komunikacji", ale też nie wiadomo, z kim miałaby się komunikować, bo na pewno nie z dziennikarzami. Nie pozostawiła co do tego wątpliwości, nie pojawiając się na konferencji prasowej dotyczącej zarobków w NBP.
Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński strasznie się zdenerwował tym, że sprawą zajęły się media i kazał Glapińskiemu się tłumaczyć. Początkowo Glapiński próbował się stawiać, bo ma przed sobą jeszcze dwa lata kadencji, którą bardzo trudno byłoby mu skrócić lub odwołać ze stanowiska.
W końcu niby położył uszy po sobie i zwołał kilka konferencji prasowych, mających załagodzić skandal, ale w ich trakcie wypowiadał się dość hardo.
Wysokie wynagrodzenia z bankach centralnych są czymś normalnym - wyjaśnił z wyższością. Wszystko, co ostatnio działo się wokół NBP jest oparte na jednym nieporozumieniu - że zarobki w banku centralnym powinny być takiej jak w innych instytucjach państwowych.
Na szczęście, jak podkreśla z dumą pragnący zachować anonimowość pracownik NBP, blond "aniołek prawicy" sam się uniósł honorem i obciął sobie pensję. Wprawdzie dopiero od tego miesiąca, no ale zawsze.
Sama wystąpiła o obniżenie pensji - zachwyca się informator Super Expressu. Nie jest juz najlepiej zarabiającym dyrektorem.
Podatnikom, zrzucającym się na pensję pupilki prezesa, zapewne sprawi ulgę informacja, że pani Martyna od marca zarabia "zaledwie" 23 100 złotych miesięcznie.