Wczoraj pisaliśmy, że Martynie Wojciechowskiej grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Burza śnieżna odgrodziła ją od świata w małym namiociku na zboczu góry na Antarktydzie. Odpowiedzialna mama pojechała tam na święta realizować swoje turystyczne ambicje.
Mamy dobrą wiadomość. Martyna dożyje jednak pierwszych urodzin 8-miesięcznej córki. Wprawdzie z racji trudnych warunków atmosferycznych, nadal nie może dotrzeć do bazy głównej, ale wydostała się już z obozu, w którym utknęła cztery dni temu. Z miejsca, gdzie obecnie się znajduje, może przynajmniej porozumieć się bliskimi.
Wczoraj przysłała mi SMS-a, że już zeszła do bazy pod masywem Vinsona - mówi Super Expressowi menedżerka dziennikarki, Anna Wróblewska. Jednak ze względu na pogodę, nie może wrócić do bazy głównej Patriot Hills.
Ponieważ telefon Martyny także kiepsko znosi pogodę, jakakolwiek rozmowa jest niemożliwa. Od czasu do czasu Wojciechowskiej udaje się wysłać krótką wiadomość.
Teraz czeka na samolot, który zabierze ją do bazy głównej. Z powodu szalejącej burzy śnieżnej oczekiwanie może potrwać nawet 2 tygodnie. Ale nie martwcie się - ktoś zaryzykuje życiem i poleci, żeby ją uratować.
Jesteśmy pełni podziwu. To była tak przemyślana i odpowiedzialna wyprawa... Zostawić małe dziecko i pojechać w Boże Narodzenie narażać życie na Antarktydę. Zobaczycie - teraz zaproszą ją do licznych programów telewizyjnych i ogłoszą, że jest bohaterką i "wielkim człowiekiem". Bo weszła na górę i cudem przeżyła. "Zwykli" ludzie, którzy nie narażają niemowląt na osierocenie powinni ją podziwiać...