W piątek na ekrany kin wszedł wreszcie od dawna zapowiadany hit (?) - Kochaj i tańcz. Czy okaże się kasowym sukcesem? To się okaże, już dziś wiadomo, że dołożymy się do niego z własnej kieszeni. I to bez względu na to, czy pójdziemy do kina czy nie.
Kochaj i tańcz nakręcone przez Bruce'a Parramore'a kosztowało 5,5 miliona złotych. Przekrój donosi, że aż 1,5 miliona złotych producenci dostali od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Czyli z naszych podatków!
Jakie są efekty artystyczne dzieła, które trzeba było wesprzeć z publicznych pieniędzy? Krytycy nie zostawiają na nim suchej nitki. Oto fragment recenzji z Przekroju, przeczytajcie zanim zainwestujecie w to również pieniądze po opodatkowaniu:
Rzekomo głębokie przesłanie produkcji bazuje na niemiłosiernym banale: zły los może się odmienić. Zapięta pod szyję dziewica, kolekcjonerka znaczków (Miko) może przeobrazić się w namiętną tancerkę, a robotnik budowlany (Mateusz Damięcki) w mistrza parkietu. Wystarczy znaleźć się we właściwym czasie i miejscu. To ostatnie wyraźnie pomyliły osoby odpowiedzialne za tę ekranową katastrofę. Miejsce reżysera Bruce'a Parramore'a jest w teledyskach, które dotąd kręcił (poszatkował rzekomy film o tańcu tak, że nie widać w nim tańca), scenarzysty Macieja Kowalewskiego – w wydawnictwie z książkami dla nastolatek, a Damięckiego raczej w "Tańcu z gwiazdami" niż w roli gwiazdy tańca. Wtedy za jego lekcje płaciłby tylko TVN, a tak płacimy i my.