O koncertowych ekscesach zespołu Lady Pank krążą już legendy. Jeden z nich skończył się dla Janusza Panasewicza wyrokiem po tym, jak rzucił butelką w jedną z fanek, trafiając ją w oko. To go jednak nie otrzeźwiło. Muzycy zespołu kontynuują swoją wieloletnią tradycję pokazywania się ludziom z jak najgorszej strony.
Ich ostatni koncert w Aleksandrowie Łódzkim do tej pory jest szeroko dyskutowany przez mieszkańców i na forach internetowych. Dostaliśmy od Was sporo maili z opisem tego, co działo się na występie tych (podobno) legend polskiego rocka. Na dobrą sprawę nie można tego nawet nazwać koncertem.
Panasewicz był ewidentnie pijany - opowiada jeden ze świadków. Jego krzyk do mikrofonu, podkreślam KRZYK, w niczym nie przypominał śpiewu, trudno nawet było poznać, która piosenkę usiłuje wykrzyczeć. Zachowywał się podobnie jak w Pruszczu Gdańskim [tam, gdzie rzucił butelką w dziewczynę], wkładając mikrofon miedzy nogi.
W połowie koncertu postanowił zapalić papierosa, gitarzyści grali, ale nie miał kto śpiewać - wyglądało to raczej jak jakieś nastrajanie gitar! KOSZMAR! Po powrocie chciał kopnąć w aparat jednej z fanek! Poza tym zapominał słow, pomagając sobie wulgaryzmami. Na koncercie widziałam sporo dzieci, które musiały tego słuchać. Ściskał się i całował z Borysewiczem. Podczas jednej z piosenek ogłosił: "zaginął mi pies, a wy tego nie zrozumiecie" i "przyjechałem zagrać dla ludzi, a nie dla dziczy". Większej żenady w życiu nie widziałam!
Nie ma to jak być "żywą legendą"...