Kolejne doniesienia o ostatnich miesiącach życia i niespodziewanej śmierci Michaela Jacksona są coraz bardziej szokujące. Wśród spekulacji na temat tego, kto jest ojcem trójki jego dzieci i jak ostatecznie będzie wyglądał podział jego majątku i spłata gigantycznych długów, najwięcej miejsca zajmują informacje na temat wieloletniego uzależnienia od silnych środków przeciwbólowych. Środków, które najprawdopodobniej go zabiły.
Sprawie zgonu Jacksona przygląda się już amerykańska agencja rządowa DEA, która zajmuje się walką z handlem narkotykami. Jej funkcjonariusze mają pomóc policji w Los Angeles ustalić, którzy lekarze przepisywali Jacksonowi środki przeciwbólowe, w jakich dawkach i w jakim czasie. Medykom grożą poważne kary, z oskarżeniem o zabójstwo włącznie.
Do tej pory śledztwo wykazało, że Jacko próbował dotrzeć do leków stosowanych podczas operacji na wszystkie sposoby, używając różnych fałszywych nazwisk, byle tylko zdobyć receptę. Najczęściej posługiwał się pseudonimem "Omar Arnold" albo "Jack London", występował również pod nazwiskiem jednego ze swoich ochroniarzy. Źródła zdradzają skalę fałszerstw i uzależnienia Jacksona: lekarz dzwonił do apteki, żądał wypełnienia in blanco recepty na Demerol, a kilkadziesiąt minut później odbierał ją ktoś z ludzi Jacksona.
Sprawa jest tym bardziej szokująca w świetle wyciekających szczegółów na temat wyników sekcji zwłok piosenkarza. Najnowsze mówią o tym, że całe jego ciało było pokryte śladami po ukłuciach igieł. Jackson rozpaczliwie szukał miejsc, w które można się jeszcze wkłuć, aby podać silne, często dostępne tylko do użytku w szpitalach, substancje. Obecnie to wygląda na najbardziej prawdopodobną przyczynę jego zgonu. Któraś dawka leku okazała się ostatnią.
Przypomnijmy, że Jackson panicznie bał się igieł, więc zastrzyki podawali mu lekarze. Żadnemu z nich nie przeszkadzało to, że na jego wycieńczonym ciele nie ma już miejsca na wkłucia ze zdobywanymi na lewo lekami. Musiał im naprawdę nieźle płacić.