I stało się. Roman Polański pojawił się wczoraj na festiwalu jazzowym w Montreux, organizowanym przez jego wieloletniego przyjaciela, Claude'a Nobsa. Przybył na koncert swojej żony, Emmanuelle Seigner. Tego samego wieczoru udzielił wywiadu szwajcarskiej telewizji TSR. Reżyser zapewnił w nim, że nie ma pretensji do szwajcarskiego wymiaru sprawiedliwości za aresztowanie go we wrześniu zeszłego roku oraz że "wciąż darzy Szwajcarię wielką przyjaźnią". Nie ma się dziwić, skoro nie pozwolili mu odpowiedzieć przed sądem za gwałt analny na dziecku. Trudno o większe wsparcie.
Roman podziękował również wszystkim ludziom, którzy przez cały czas aresztu domowego w luksusowej willi "nieustannie przekazywali wyrazy poparcia w czasie tych dziewięciu długich miesięcy" oraz "przesyłali mu butelki wina i bukiety kwiatów". Dziękował również swojej żonie i dzieciom, "bez których nigdy nie zdołałby zachować godności i wytrwać i tym wszystkim, którzy mieli odwagę stanąć w mojej obronie mimo sporów".
Najbardziej jednak powinien dziękować chyba swojemu 13-letniemu synowi Elvisowi, bo, jak twierdzi, chłopak... złamał kod elektronicznej bransoletki, którą miał nosić dla kontroli jego obecności i uniemożliwienia mu ucieczki na teren Francji, oddalonej tylko kilkadziesiąt kilometrów od jego posiadłości. Roman zapewniał, że "mógł z łatwością uciec"...
Mogłem z łatwością uciec. Elektroniczna bransoletka nie mogła temu przeszkodzić, tak blisko granicy francuskiej. Wszyscy wiedzieli, że tego nigdy nie uczynię - twierdził. 33 lata temu też wszyscy wiedzieli, że nie ucieknie przed odpowiedzialnością ze Stanów?
Ponadto reżyser mówił o tym, że argumenty, iż powinien być inaczej traktowany ze względu na swoje dokonania artystyczne "sprawiały mu ból". To chyba zła wiadomość dlajego polskich "przyjaciół"... Co oni na to teraz? Czekamy na ich płomienne mowy w telewizji.