Monika Richardson nadal dramatycznie o swojej telewizyjnej przeszłości. Wprawdzie swoją opowieść w Super Expressie zamyka zdaniem: Niczego nikomu nie muszę udowadniać, jednak treść jej wypowiedzi wskazuje na coś zupełnie przeciwnego. Monika tłumaczy się bowiem z pracy w telewizji oraz z reklamy kawy, za którą ją zwolniono. Przy okazji potwierdza dość powszechne podejrzenie, że w pracy nikt jej nie lubił.
Szybko zostałam wydawcą w telewizyjnej Dwójce - wspomina Richardson. Koordynowałam zwiastuny, wejścia prezenterek. Nie było komputerów, więc ręcznie liczyłam: reklama 20 sekund, to Iwona ma 1 minutę i 15 sekund. Prezenterki raczej nie lubiły mnie, nazywały Małą Piranią. Na zasadzie: "Przyszła młoda i się wymądrza". I rzeczywiście, jeśli wywiad był zły, po prostu kazałam im go powtórzyć. Czy mi przebaczyły? Niektóre nie, ale dla mnie jest to dzisiaj już woda pod mostem.
Do tej pory przeżywa swoje zwolnienie z Dwójki, chociaż twierdzi, że w ogóle się tym nie przejęła.
Zrobiłam reklamę kawy, z której jestem bardzo zadowolona, mam nadzieję, że współpraca z tą marką będzie trwała przez wiele lat - podlizuje się w tabloidzie. Przy okazji mąż uświadomił mi, że prowadząc przez 15 lat w telewizji program kulturalny, nie zarobiłabym tyle, ile za ten jeden występ.
Obawiamy się, że wkrótce może przeżyć spore rozczarowanie. Reklamodawcy chętniej wybierają znane niż zapomniane twarze. A Monika nie tylko zapewnia, że do telewizji nie wróci, ale zdacydowała się też spalić za sobą mosty:
Źle znoszę głupich szefów, a mądrych ostatnio jak na lekarstwo - wyznaje odważnie i piętnuje obecnie panujące w telewizji relacje: Pierwsze pieniądze dostałam chyba po pół roku, kiedyś nie było jak dziś: "To ja na rękę na początek chciałbym 2200 zł".
Czyli jej zdaniem młodzi ludzie powinni pracować za darmo, podczas gdy tacy jak ona walczą o "gwiazdorskie kontrakty"?
Urocze.