Objęcie przez Tomasza Lisa fotela redaktora naczelnego tygodnika Wprost odbiło się pozytywnie na sprzedaży pisma. Jego dalszy los nie był wcześniej pewny, ale nazwisko znanego dziennikarza pomogło ściągnąć wielu nowych autorów i przyciągnąć nowych czytelników. Do grupy felietonistów dołączył również znany z ciętego języka Zbigniew Hołdys (nazwał m.in. Jarosława Kaczyńskiego "posrańcem" i "ponurym chujem")
*. Być może współpraca dwóch panów układałaby się pomyślnie, gdyby nie fakt, iż Lis *odrzucił ostatni felieton muzyka. Hołdys poczuł się tym na tyle obrażony, że postanowił zerwać współpracę z tygodnikiem.
Właśnie zrezygnowałem z dalszego pisania felietonów do Wprost. Nie umiem myśleć inaczej, niż myślę. Lecimy dalej :) - napisał w swoim profilu na Facebooku. Pod wpisem rozpoczęła się dyskusja, w której pytano muzyka m.in. o to, czy powodem jego odejścia jest "lisia cenzura".
Nie cenzura. Całkowicie odmienne widzenie świata raczej. Ale przygoda była miła - odpowiedział Hołdys. W dalszych komentarzach argumentował: Sorki, ale to jest znacznie lepsza gazeta niż kiedyś. Gdyby była gorsza - nie napisałbym ani jednej czcionki. Jedynie mojego punktu widzenia nie podzielają i wolno im to. A mnie wtedy wolno zrezygnować. Żadne wielkie halo halo.
Poszło o tekst pod tytułem _**Piramida zwierząt**_, w którym Hołdys porównuje wicemarszałka sejmu, Stefana Niesiołowskiego do I sekretarza PZPR, Władysława Gomułki, Donalda Tuska do dżdżownicy, a posłankę Beatę Kempę do konia... Oto fragmenty odrzuconego felietonu:
Uśmiechnięta twarz i rysujące się na niej wielkie samozadowolenie. Za chwilę z ust tej twarzy wyfrunie potęga intelektualna zmieszana z głosem o barwie łudząco przypominającej głos towarzysza Gomułki. Mój marszałek mojego sejmu, profesor i więzienny bohater, wypowie o swoim oponencie politycznym niezwykle ważne, przemyślane słowa: "Pana Macierewicza powinno się zawinąć w kaftan i na sygnale zawieźć do Tworek". Potem podniesione, rozradowane czoło w oczekiwaniu na oklaski telewidowni. Tak rodzi się gwiazdor.
Nieco wcześniej, a może ciut później, mój marszałek mojego sejmu odkrył dla siebie nową zabawkę na pulpicie stołu prezydialnego: klocek lego o nazwie "mute". Jak się go naciśnie - wyłącza sprzęt nagłośnieniowy i wówczas człowieka, który przemawia do reprezentacji narodu, nie słychać. Pstrykanie w klocek stało się nową procą pana marszałka, jego nowym kapslem do pstrykania, nowym scyzorykiem, kolorową zośką, piłką do nogi i nową gumą balonówą. Jako dziecko musiał płatać niesamowite figle.
W trakcie zabawy na mównicę wychodzi poseł, który rzuca propozycję, by mój marszałek samozapakował się w kaftan dla wariatów i udał się na konsultacje do psychiatry, którym jest minister obrony narodowej, pan Klich. Wtedy marszałek nagle sinieje na twarzy i strzela powietrzem niczym sędzia inkwizycji: "TO NIEBYWAŁE CHAMSTWO!"**.**
Takiego mam marszałka.
W polskiej narodowej piramidzie zwierząt brakuje mi jednego stworka: dżdżownicy. Powinna pełzać chytrze między piórami na grzbiecie koguta i nie dać się dziobnąć. Nazywa się Donald Tusk.
Tusk nie jest mężem stanu, choć niektórzy twierdzą, że jest. Gdyby nim był zaoferowałby Polsce rozwiązanie śmiałe i przecinające gangrenę. Rzuciłby na szalę cały swój autorytet, by pogodzić ludzi i zaoferować im lepsze jutro. Nie ujadałby na otaczającą go sforę, zająłby się nami - narodem.
Zgadzacie się ze zdaniem Lisa, że takich tekstów nie powinno się publikować w prasie?