Jak niedawno pisaliśmy, Andrzej Żuławski z swoim najnowszym dziele Ostatnie słowo opisuje kobiety swojego życia. Portrety nakreślone w książce trudno uznać za szczególnie pochlebne. Reżyser zarzuca swoim dawnym miłościom między innymi brak inteligencji, interesowność i wytyka, że brzydko się zestarzały.
W swojej książce charakteryzuje nie tylko swoje żony i kochanki lecz także aktorki, z którymi zdarzyło mu się pracować. I właśnie w tej kategorii oberwało się Beacie Tyszkiewicz, która w 1967 roku zagrała u Żuławskiego główną rolę w Pieśni triumfujacej miłości, opartej na trudnym i wymagającym materiale, jakim jest opowiadanie XIX-wieczonego pisarza rosyjskiego Iwana Turgieniewa.
Jest bez talentu, co mam zrobić? Nie umie grać do dzisiaj... - napisał o niej reżyser. Nie mogę powiedzieć, że jest to osoba całkowicie wyzbyta talentu, bo to byłaby nieprawda. Ale jej talent ma krótkie nogi. Ona jest żywym przykładem na to, jak prowadzić karierę, gdy się nie ma talentu. A właściwie ma się jeden talent, czyli biust.
Beata Tyszkiewicz nie przyjęła tego zbyt dobrze.
Wcale nie wymagam, by uznano mnie za utalentowaną. Andrzej zatrudnił mnie w swoim filmie, grałam u niego... Musiało być mu bardzo ciężko pracować z takim beztalenciem. Dlaczego wtedy mnie zatrudnił? - pyta w Super Expressie. Ale jeśli ma taką potrzebę serca, mówienia takich rzeczy... Proszę bardzo. Są różniludzie, jedni donoszą, inni piszą anonimy. Mam nadzieję, że rzeczywiście jest to jego ostatnie słowo.
Zabrzmiało trochę jak życzenie śmierci. Przynajmniej medialnej.