Były "przyjaciel domu" państwa Rosatich, Andrzej Żuławski, odbył rozmowę z reżyserem Janem Klatą na potrzeby pisma "z segmentu glamour", Gali. Czyta się ją dość dziwnie, bo obaj reżyserzy, zwracając się pozornie do siebie, wymieniają na początku okolicznościowe hołdy zapewniając o swoim uwielbieniu dla rozmówcy.
Andrzej Żuławski uwielbia jednak nie tylko swojego rozmówcę, ale przede wszystkim siebie samego.
My chcemy robić filmy. Ale w Polsce nie chce tego establishment - narzeka. Mogę złożyć 50 scenariuszy i nie dostanę żadnej odpowiedzi. Mógłbym jechać znowu na Zachód i tam jeszcze raz tę grudę z grobu odwalać. Ale mam już 70 lat i mi się nie chce. Czuję się bardziej na swoim miejscu, będąc odrzucany w Polsce, niż uwielbiany na Zachodzie. Bo w Europie mnożą się książki na mój temat i retrospektywy, moje filmy w Stanach wychodzą na DVD i przeżywają renesans. Ale nie myślę cynicznie z tego korzystać. Czy to się nazywa choroba na polskość?
Żuławski krytykuje też stan polskiego show-biznesu, który, można powiedzieć, zna z autopsji? Dostaje się zwłaszcza młodym gwiazdkom bez dowiadczenia w teatrze. Czyli również Weronice...
Na naszych oczach gnije aktorstwo - mówi Andrzej. W kinie polskim poprzez telewizję i jej pieniądze, blichtrową sławę. Telewizyjny młyn powoduje, że zaczęto nazywać gwiazdami jakieś wypłosze. A wszystkie gwiazdy-gwiazdy, jakie znam w historii, przeszły przez teatry, naumiały się czegoś. Nie mogę zrozumieć, że ktoś, kto wystąpił w dwóch tańcach, jest u nas gwiazdą.