Jak pisaliśmy wczoraj, zawodowe drogi Dody i jej menedżera Jarosława Burdka, ostatecznie się rozeszły. Plotki o narastających między nimi nieporozumieniach krążyły od dłuższego czasu. Jak twierdzi Fakt, powołując się na znajomych piosenkarki, poszło o pieniądze. Rabczewska uznała bowiem, że jej menedżer nie jest wart swojego wynagrodzenia.
To może wskazywać na to, że rzeczywiście w to lato dużo gorzej się jej powodzi. Takie wydatki zaczynają boleć zwykle wtedy, gdy liczba pieniędzy do podziału wyraźnie się zmniejsza. Czy ten sezon okaże się dla Dody przełomowy?
Dorota płaciła mu całkiem sporą pensję i uważała, że może wymagać od niego więcej - mówi informator tabloidu. _**Miała sporo zastrzeżeń do promocji swojej nowej płyty.**_
To nie koniec problemów. Wprawdzie zarówno Doda jak i jej menedżer potwierdzili oficjalnie zakończenie swojej współpracy, jednak pozostało między nimi kilka niezałatwionych spraw, głównie finansowych. Burdek miał bowiem umowę z trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia. Za ten czas domaga się pensji, do której wypłacenia piosenkarka wcale się nie pali. Chodzi o kwotę 36 tysięcy złotych.
Konflikt rozpoczął się kilka miesięcy temu - mówi żrdódło tabloidu. Od początku mieli problemy, by się ze sobą dogadać. Doda była wściekła, że współpraca z mediami nie przebiega tak, jakby chciała. Często się ze sobą spierali.
Jak sądzicie, czy 12 tysięcy miesięcznie to dużo jak dla kogoś odpowiedzialnego za taką promocję?