Wraz z kolejnymi dniami procesu w sprawie śmierci Michaela Jacksona pojawiają się coraz to nowsze i bardziej szokujące szczegóły sprawy. Prokuratura stoi na stanowisku, że winnym jest doktor Conrad Murray, który podając swojemu pacjentowi silne leki usypiające nie opiekował się nim, przez co doprowadził do jego zgonu. Obrona lekarza wskazuje na fakt, że piosenkarz niejako "zabił się sam", bo od lat zażywał ogromne dawki różnych, najczęściej przeznaczonych jedynie do użytku w warunkach szpitalnych, specyfików.
Wczoraj przed sądem w Los Angeles zeznawał Tim Lopez, farmaceuta, u którego zaopatrywał się Murray. Pod przysięgą powiedział, że wiosną 2009 roku kupił on od niego 255 fiolek propofolu, co równa się około 15 litrom (!) tego niezwykle silnego środka. Było to już w czasie, kiedy lekarz był zatrudniony przez Jacksona. Lopez przyznał również, że Murray próbował się z nim skontaktować na krótko przed śmiercią piosenkarza - można więc domniemywać, że ogromne zapasy specyfiku były już na wyczerpaniu.
Najpierw dzwonił do mojego biura, odebrał pracownik, ale nie rozumiał, co Murray mówi, bo w tle było bardzo głośno - zeznał farmaceuta. Wziąłem więc telefon, ale też nic nie słyszałem. Powiedziałem zatem, że zadzwonię do niego następnego dnia. Było już po 17., zamykałem aptekę i jechałem do domu.
Na koniec dodał, że ostatecznie do Murraya nie oddzwonił. Kilka dni później Jackson już nie żył. Czyżby lekarz znalazł więc inne źródło zaopatrzenia? Przypomnijmy, że przesłuchani wcześniej niezależni biegli orzekli, iż Michael nie żył już nq długo przed przybyciem karetki... Zobacz: "Nie żył na długo przed przywiezieniem do szpitala!"