Prokuratura nadal prowadzi śledztwo w sprawie niewyjaśnionej dotąd śmierci Violetty Villas. Wiadomo na razie jedynie, że na kilka dni przed śmiercią śpiewaczka złamała nogę i nie trafiła do szpitala. Czy prokuratorzy oskarżą jej "opiekunkę" o zaniedbanie? Nie wiadomo. Robi to już jednak rodzina.
_**Od dawna obawialiśmy się, że to się może tak skończyć**_ – mówi w Fakcie synowa Villas, Małgorzata Gospodarek. Dla nas sprawa jest ewidentna. Wszyscy przymykali oko na to, co się działo wokół Violetty Villas. Ona mogła żyć do dziś. Mój mąż już wcześniej donosił o zaniedbaniach, ale prokuratura zdecydowała, że ich interwencja jest bezprzedmiotowa. Ja nie mam żadnych wątpliwości. Jeśli ktoś łamie nogę, to jest oczywiste, że natychmiast zawozi się go do szpitala, a nie zostawia w łóżku.
Rodzina zmarłej od kilku lat nie miała z nią żadnego kontaktu. Syn widział się z nią ostatni raz w 2007 roku, gdy Villas trafiła do szpitala psychiatrycznego. Opuściła go z pomocą Elżbiety Budzyńskiej i wróciła pod jej "opiekę".
Słyszeliśmy, że Violetta miała straszne odleżyny. Nie zdziwię się, jeśli to one doprowadziły do zapalenia płuc – mówi dalej Gospodarek. Dom był dla nas zamknięty niczym twierdza. Wszystko tam było zabite, zadrutowane. Mówiono nam, że Violetta była zamykana w środku na skobel. Nikt z rodziny nie był przez Budzyńską wpuszczany na posesję. Nawet bratanica nie mogła jej poinformować o śmierci jej brata. Ta pani nie wpuściła jej na podwórko.
Wyobrażacie sobie - być odizolowanym od świata przez taką osobę? Media pisały o tym przez tyle lat, a mimo to nikt się tym nie zainteresował...