Po śmierci Michaela Jacksona na jaw zaczęły wychodzić szokujące szczegóły z ostatnich lat jego życia. Gwiazdor, który najlepsze czasy miał już za sobą, nie radził sobie z otaczającą go rzeczywistością. Od lat cierpiał na bezsenność, którą leczył przerażającymi "domowymi" sposobami w postaci leków anestezjologicznych, takich jak chociażby Propofol, używany do znieczulania pacjentów przed operacjami. Zdobywał je albo sam - za pomocą fałszywych recept, albo poprzez swojego doktora, skazanego za nieumyślne spowodowanie śmierci i zaniedbanie obowiązków Conrada Murraya.
Trwający obecnie proces rodziny Jacksonów wobec organizatora ostatniej trasy koncertowej Jacksona, do której nigdy nie doszło, ujawnił nowe informacje na temat tego, co działo się 4 lata temu. Doktor Charles Czeisler, amerykański specjalista neurolog z Uniwersytetu Harvardzkiego zeznał, że Michael umarłby "prędzej czy później", jeżeli nie zabiłaby go zbyt duża dawka Propofolu. Stałoby się tak, bo długotrwałe, nieustanne podawanie mu tego leku powodowało, że... nie spał. Jego mózg nie był w stanie wejść w fazę REM, kluczową dla doświadczenia snu. Umarłby więc z braku snu.
Sen prowokowany przez środki takie jak Propofol pozbawia człowieka możliwości wejścia w fazę REM - przytacza zeznania Czeisler stacja CNN. Pacjent taki ma odczucie odświeżenia i nowej energii, jednak komórki mózgowe, nie wchodząc w fazę REM, nie mogą się regenerować. Tak naprawdę ani mózg, ani ciało, nie odpoczywają**.**
Dodajmy, że pozostałe objawy długotrwałego przyjmowania tego typu leków powoduje również rozdrażnienie, stany paranoidalne, depresję, brak apetytu czy spowolnienie reakcji. Wszystko to można było zauważyć w zachowaniu Jacksona przed śmiercią.