Conrad Murray, który jakimś cudem wciąż może wykonywać zawód lekarza, zakończył niedawno odbywanie swojej kary za nieumyślne spowodowanie śmierci swojego "podopiecznego", Michaela Jacksona. Chociaż został skazany na cztery lata więzienia, wyszedł po odsiedzeniu zaledwie połowy kary, w związku z dobrym zachowaniem. Rozpoczął również tournée po mediach udzielając wywiadów, które mają sugerować, że w zasadzie to wcale nie wiadomo, co było powodem śmierci gwiazdora... Zobacz: "NIE ZABIŁEM JACKSONA! On sam się zabił!"
W dziwacznej rozmowie z brytyjskim Daily Mail stara się dowieść, że bardzo dobrze opiekował się Jacksonem i byli ze sobą blisko. Bardzo blisko.
Chcecie wiedzieć, jak bardzo zżyty byłem z Michaelem? - pyta sam siebie na łamach tabloidu. Trzymałem jego penisa co wieczór! Musiałem zakładać mu cewnik, bo nie był w stanie utrzymać moczu.
Murray zrzuca winę na promotora ostatniej, niedoszłej trasy koncertowej piosenkarza, firmę AEG. Mówi wprost, że to jej przedstawiciele zmuszali go do podawania Jacksonowi propofolu i innych silnych leków.
Przyszli do domu i powiedzieli, że płacą za wszystko, więc wymagają - wspomina. Płacą za słodycze, które jedzą jego dzieci, za dom, w którym mieszkają i za dziewięciu ochroniarzy. Płacą też za papier toaletowy, którym się podciera, więc jeżeli ta trasa nie dojdzie do skutku, wszystko weźmie w łeb. Jest zrujnowany. Nie ma ani dolara.
Niestety, że Jackson nie może się już bronić.