Leśny dziadek Kuba był nieopierzonym brzydkim kaczątkiem, gdy razem z nieświeżo owdowiałą matulą wydostał się z dołów społecznych pod Koszalinem wprost na bruk nieprzyjaznej słoikom stolicy. Pierwsze wrażenia były dołujące. Już na Dworcu Wschodnim przeraziło ich bezpardonowe popychanie przez podróżnych i ciżba żebrzących pijusów kiwających się u wyjścia. Kuba jako wrażliwa na ludzką krzywdę numerologiczna ''dwójka'' z dnia urodzenia, instynktownie wygrzebał z udającego walizkę tekturowego pudła suchary z cebulą i rozdał skacowanym żebrakom. Lał deszcz. Kuba z matulą jak kania dżdżu wypatrywali taniej dryndy. Miotali się bezradnie po kocich łbach, kończyny omdlewały im od zbyt ciężkich klamotów. Zmuszeni byli stawać na środku ulicy, narażeni na rozjechanie, ochlapywani błotem przez samochody i będące dla tych biedaków wybawieniem nieliczne furmanki z kogutem. Żaden woźnica nie odpowiadał jednak na ich błagalne wołanie. Wreszcie udało im się zatrzymać jakąś starą, odrażająco brudną landarę cuchnącą kocimi sikami. Ładując tobołki upuścili w błoto t****k z pościelą. Jakby tego było mało, furman wyzyskał ich naiwność, żądając od nieszczęśników podwójnej zapłaty za przejazd, a w noclegowni urągającej określającej ją nazwie Hotel Pasibrzuch oskubano ich do gołego. Pasibrzuch był przepełniony, więc stłoczono ich razem z gromadą obdartusów w jakiejś ciasnej norze, każąc płacić za nią jak za pokój z widokiem na wojnę. Sami zresztą wyglądali jak zmokłe kury obdarte ze skóry. Tej pierwszej nocy spędzonej w Warszawie, zdruzgotany Kuba dusząc się w cebulowym odorze własnego potu doznał objawienia, że jak będzie starym capem odgrzeje gnijącego kotleta ze świni, siedząc w kąciku kulinarnym na śniadaniu u wyjątkowo skwaszonej Kini, która z zasady się nie świni, gdy dziadek do niej się ślini.