Odkąd Tomek go rzucił jak worek zgniłych ziemniaków do piwnicy, dziadek podłamał się namacalnie i schodzi na coraz niższy poziom w poszukiwaniu utraconego czasu, bo kochał Tomka szaleńczo. Była to miłość jednostronna, ułomna, garbata. Rozpacz związana z jej utratą też jest jednostronna, ale wszechstronna. Wszystko go rani, a wręcz sakramencko boli go wielka pustka w kilometrowym apartamencie, więc gdy Tomek wyszedł po camele i zniknął na amen za rogiem przyprawionym mu na odchodne na czole, dziadek, jednorożec z podkulonym kikutkiem, poczłapał z Powiśla na plażę w Sopocie szukać śladów tomkowych garbów. I... nie odnalazł ich. Piasek był dokładnie zaorany, wokół przeraźliwa pustka. Bezbrzeżna pustka. Tylko w kotlinie otoczonej krzakami, gdzie Tomek lubił kopać w gliniastym dołku, pozostały stemple męskich, bosych stóp, szyderczy odcisk na zbrukanym ciele niecielęcej miłości. Do domu wrócił nocą, słony od męki. Mąki ziemniaczanej brakowało do pełni nieszczęścia. Zawsze przed snem zasypywał nią perukę, by rano po wytrzepaniu proszku zainhalować ją sobie, klejąc na placku. Teraz miał to wszystko w nosie i mrrr...oczki przed oczami. Skulił się jakby dostał warzechą po glacy. Rozdygotany padł na łóżko i odleciał na chitynowych skrzydełkach. Śniła mu się kolorowa łąka, pełna kwitnących kijów bejsbolowych. Znowu kochał bez skazy i nocnej zmazy. Czerwone maki... nie, to chyba były róże Europy siną barwą kłute na klacie. Rano w radiu wyznał miłość Mariuszowi.