Beata Tadla doświadczyła niedawno traumatycznych przeżyć na kijowskim Majdanie. Jest przekonana, że cudem udało jej się ujść z życiem, bo celowali do niej snajperzy. Zobacz: Tadla wróciła z Ukrainy. "MOGŁAM ZGINĄĆ"
Przynajmniej nie musiała martwić się o pozostawionego w domu syna, który był w tym czasie pod opieką Kreta.
Kiedy wyjeżdżam, syn zostaje z Jarkiem - zwierza się w rozmowie z magazynem Gala. Albo ze swoim tatą. Nie miałam problemu z tym, żeby powiedzieć synowi, że w moim życiu pojawił się partner. Albo w życiu jego taty. Nigdy nie nastawiałam go źle. Jasiek naprawdę dzielnie zniósł to wszystko.
Jak wspomina Tadla, Jarosław Kret już na początku związku ujął ją swoim podejściem do jej nastoletniego syna. Miało to miejsce rankiem w dniu wylotu Tadli i Jaśka do Paryża. Kret nie mieszkał jeszcze z nimi, lecz zaoferował, że zawiezie ich na lotnisko.
Przyjechał, zrobił kawę i zapytał, o której jest samolot. O 7.55, a to jeszcze mamy dużo czasu - relacjonuje dziennikarka. Coś mnie jednak tknęło. Spojrzałam na bilet, samolot był o 6.55, mieliśmy 15 minut do odprawy. Mój syn w ciągu sekundy stawił się ubrany. Jarek - siła spokoju. Tak nas umiejętnie zawiózł na to lotnisko, że Jasiek był przeszczęśliwy. Myślę, że w ten sposób Jarek go do siebie przekonał.
Niestety, matka biologicznego dziecka Kreta nie podziela opinii Tadli o jego talencie wychowawczym.
Przypomnijmy: "NIE MOŻE ZABIERAĆ KOCHANKI na spotkania z synem!"