Lokale pod wspólną nazwą Cocomo pojawiły się w kilkunastu największych miastach Polski niecałe dwa lata temu. Do ich odwiedzenia - jedynie panów - zachęcają przechadzające się w okolicy młode dziewczyny w skąpych strojach, z różowymi parasolkami. Na gości czekają striptizerki, drogie drinki (najtańszy kosztuje 49 złotych, najdroższy - szampan połączony z pokazem tańca - 15 tysięcy złotych) i, jak twierdzi Gazeta Wyborcza, ryzyko utraty od kilku do kilkuset (!) tysięcy złotych.
Od kilku tygodni w prasie pojawiały się doniesienia dotyczące nieuczciwych praktyk klubów Cocomo. Prokuratury w całym kraju badają kilkadziesiąt tego typu spraw. Scenariusz zawsze jest podobny: klient wchodzi do lokalu, zaczyna zamawiać drinki i tańce, a następnie budzi się kilkanaście godzin później i nie pamięta przebiegu imprezy. Na koncie zaś brak znaczących kwot - z wyciągów bankowych wynika, że potwierdzone zostały wbitym przez oszukanych PIN-em, jednak oni sami nie są sobie w stanie przypomnieć, żeby wydawali tak astronomiczne kwoty. Jednym słowem - "Kac Vegas" po polsku. Tylko zdecydowanie mniej śmieszny niż w kinie.
Pracownicy klubów bronią się, że transakcje dokonywane były osobiście przez poszkodowanych mężczyzn, którzy nie byli do niczego zmuszani. Zabezpieczeniem długu bywa również specjalne oświadczenie, na którym goście lokalu zobowiązują się do pokrycia kosztów w określonej, często astronomicznej kwocie. Takie rozwiązanie proponowane jest w Cocomo tym, którzy nie mają już na koncie pieniędzy, ale "chcą bawić się dalej"...
Nieoficjalnie wiadomo, że policjanci z poznańskich komisariatów zostali kilka tygodni temu poinstruowani, jak postępować z poszkodowanymi gośćmi lokalu, którzy się do nich zgłaszają. Jak najszybciej należy pobrać krew i mocz do badania - zdarzało się bowiem, że znajdowano u nich ślady narkotyków. Również takich, które powodują czasową utratę pamięci.
Teraz jednak poznańska policja i prokuratura pracują nad sprawą, która jest aż trudna do wyobrażenia. Tydzień temu do klubu Cocomo przy Starym Rynku wszedł mężczyzna opisywany przez Gazetę Wyborczą jako "dyrektor polskiej spółki z branży metalurgicznej":
Bawił w towarzystwie kolegów. Pamięta wejście i pierwszego drinka, za którego zapłacił służbową kartą - relacjonuje Gazeta. Obudził się następnego dnia wieczorem w swoim pokoju hotelowym w Poznaniu. W kieszeni znalazł swoje oświadczenia, że na alkohol w Cocomo wydał blisko milion złotych. Sprawdził konto i zobaczył 44 transakcje kartą. Suma się zgadzała - ponad 970 tysięcy złotych.
Spółka Event, która jest właścicielem sieci Cocomo, zgodziła się na rozmowę z dziennikarzami GW. Jej właścicielem jest Jan S., oskarżony o kierowanie grupą przestępczą, która fałszowała dokumenty. Zapewnia, że w jego lokalach nie ma narkotyków, a odwiedzający je mężczyźni wiedzą, gdzie i w jakim celu się udają:
Płaci się za drogą markę, obsługę i elegancki wygląd. Jestem zażenowany, że ten pan, który się świetnie bawił, poszedł na policję - dziwi się S. Jego pełnomocniczka, Katarzyna Stanek, dodaje zaś: Panowie wchodzą do klubu i wiedzą, jakie są ceny. Życzą sobie często, by towarzyszyło im więcej dziewczyn, dla których kupują drogie szampany.
Na dowód pokazują film z kamery przemysłowej, na której widać, jak uboższy o milion złotych mężczyzna co jakiś czas podchodzi do terminalu i potwierdza transakcję PIN-em. Po jakimś czasie ledwo trzyma się na nogach.
Inne zdanie ma pracownik poznańskiego klubu, który był w pracy, kiedy zanotowano rekordowe płatności z karty rzeczonego klienta.
Pochwalił się, że ma kartę bez limitu. Wtedy z centrali przyszło polecenie, by nie wypuszczać go, dopóki nie nabijemy pół miliona. Później pułap żądań wzrósł do 800 tys., w końcu do miliona. Koledzy tego mężczyzny kilka razy chcieli wyprowadzić go z klubu, ale dziewczyny były nachalne. Klient był tak pijany, że opierał się o blat, by się nie obalić. Później podpisał oświadczenia, przyznając się w nich do wydatków. Na kartce było kilka skreślonych, jakby nieudanych podpisów.
Na nagraniu klient i jego koledzy bawią się z kilkoma dziewczynami - relacjonuje dziennikarz Gazety. Po kilkunastu godzinach dyrektor nie stoi już zbyt pewnie na nogach. Co pewien czas podchodzi kelnerka z terminalem, mężczyzna wbija PIN. Gdy przy ostatniej transakcji interesuje się tym jego kolega, jedna z dziewczyn wiesza mu się na szyi, odciąga.
Prokuratorzy i policjanci pracują nad sprawą, nie chcą jednak ujawniać żadnych szczegółów. Wiadomo jedynie, że poszkodowanemu mężczyźnie pobrano próbki krwi i moczu, wyniki badań nie zostały jednak upublicznione. Śledczy na terenie całej Polski prowadzą kilkadziesiąt podobnych spraw.