Podczas gdy prokuratura, media, rząd i politycy wszystkich partii zastanawiają się, kto i dlaczego zamontował podsłuch w VIP-roomie warszawskiej restauracji Sowa i Przyjaciele, Krzysztof Rutkowski zapewnia w Super Expressie, że o wszystkim wiedział już ponad dwa miesiące temu. Na początku kwietnia tego roku, jak twierdzi, do redaktora portalu Patriot24, Roberta Rewińskiego, zgłosił się człowiek, oferujący sprzedaż taśm z nagraniami prywatnych rozmów polityków. Pośrednik żądał za nie 20 tysięcy złotych.
Odmówiliśmy, bo nie chcieliśmy się ładować w tego typu dziwną historię - wyjaśnia tabloidowi były detektyw. Kiedyś miałem nieprzyjemności z tego typu nagraniami i nauczony doświadczeniem nie chciałem się mieszać w rzecz, która może nas narazić na różne złe i przykre konsekwencje.
Oferta już się nie powtórzyła. Po eurowyborach taśmy dostał dziennikarz Piotr Nisztor, który odmawia ujawnienia swojego źródła informacji. Nie wiadomo więc, czy był to ten sam człowiek, który negocjował z pracownikiem Rutkowskiego.
Oczywiście, że mogła być to ta sama osoba lub jakiś inny pośrednik - komentuje Krzyś. Nie możemy tego wykluczyć i uważam to za wielce prawdopodobne. Jedno jest pewne: cała afera podsłuchowa pokazuje kompletną nieudolność rządu i służb, które nie panują w ogóle nad sytuacją.
Nad sytuacją zapanowałby na pewno Rutkowski. Gdyby tylko nie skazano go za robienie ciemnych interesów z mafią paliwową.
Przypomnijmy, że Rutkowski wie już, że podsłuch założono w nodze od stołu: Rutkowski: "Podsłuch był w nodze od stołu!"