Do końca ubiegłego roku Justin Bieber uchodził za jednego z najbardziej rozpieszczonych i bezczelnych nastolatków świata, udało mu się jednak unikać konfliktu z prawem. Zmieniło się to bardzo szybko - w ciągu kilku tygodni policja i prokuratura zaczęły interesować się 20-letnim Kanadyjczykiem w związku z kilkoma różnymi sprawami. Najważniejsze z nich to oczywiście jazda po pijaku i stawianie oporu podczas zatrzymania w Los Angeles oraz obrzucenie jajami domu sąsiada z Beverly Hills. Mężczyzna podpadł Bieberowi, bo śmiał zgłosić na policję fakt dzikich i niebezpiecznych rajdów gwiazdora po zamkniętym osiedlu, na którym oboje mieszkają. Zobacz: "Bieber NAPLUŁ MI W TWARZ i groził ŚMIERCIĄ!"
Wczoraj zapadł wyrok w tej drugiej sprawie. Justin go nie usłyszał, bo nie pojawił się na żadnej rozprawie, nie składał wyjaśnień oficjalnie, zostawiając wszystko na barkach swoich słono opłacanych prawników. Jego menadżer wydał jedynie krótkie oświadczenie, w którym zapewnia, że piosenkarz jest "zadowolony, iż proces dobiegł końca", gdyż "może skupić się na dalszej pracy".
Póki co jednak będzie musiał popracować nad sobą. Sąd zadecydował bowiem, że Bieber musi przejść specjalną terapię psychologiczną mającą na celu radzenie sobie z gniewem, a także odpracować pięć dni w ramach prac na cele społeczne. Zapłaci również prawie 80 tysięcy dolarów (około 300 tysięcy złotych) zadośćuczynienia poszkodowanemu sąsiadowi. Najważniejsze postanowienie to jednak dwuletni okres zawieszenia kary więzienia - przez cały ten czas, jeżeli nie wykona zaleceń sądu bądź popełni nowe przestępstwo, Justin może trafić za kraty.
Przypomnijmy, że w połowie czerwca Bieber został uznany winnym jazdy po pijaku, w związku z czym skazano go na karę grzywny oraz kolejną terapię kontrolowania gniewu.
Miejmy nadzieję, że któraś z nich da pozytywne efekty.