Sara Mannei nie zamierza wydawać po cichu, albo z klasą milionów Artura Boruc. Przeciwnie - zależy jej na tym, żeby wszyscy widzieli, jak powiodło się jej w żuciu. Luksusowa szafiarka otwarcie przyznaje, że jest oderwana od rzeczywistości, chwali się torebkami po kilkadziesiąt tysięcy i tym, że 900 złotych na zakupy to dla niej niewyobrażalnie mała kwota. Jednocześnie jednak twierdzi, że... wcale nie związała się z piłkarzem dla pieniędzy.
W rozmowie z magazynem SHOW Mannei opowiada o pierwszym spotkaniu z przyszłym mężem. Twierdzi, że nie miała pojęcia, kim jest sławny bramkarz i uwierzyła, że... zarabia na myciu okien:
Właśnie się rozstałam z partnerem, Nadia [siostra Sary] też miała alergię na mężczyzn, dlatego wystrzegałyśmy się męskiego towarzystwa. Ale kiedy już wychodziłyśmy, wpadł na mnie jakiś facet. Mocno mnie popchnął. Byłam wściekła, że nie przeprosił, bo prawie wybił mi bark. Zwyzywałam go. To właśnie był Artur - wspomina.
Od słowa do słowa jakoś mnie spacyfikował. Staliśmy tak na schodach i gadaliśmy ze dwie godziny. Poprosił o numer telefonu. Powiedziałam, że jeśli rano będę go jeszcze pamiętać, to sama zadzwonię. Parę dni później napisałam mu smsa. Nie miałam pojęcia, kim jest. Nie znałam się na piłce. Powiedział mi, że pracuje w Irlandii, że myje okna w wieżowcach.
Później dowiedziała się, że ma jeszcze żonę i dziecko.