Maria Wiktoria Wałęsa nadal nie ma pomysłu na to, co robić w życiu. Próbowała już swoich sił w show biznesie oraz w modzie. Założyła też fundację Celebrity Nations, mającą wspomagać organizacje pozarządowe, które nie potrafią się przebić w mediach. Niestety, sama również ma z tym problemy. Jest znana głównie z tego, że lubi imprezować i pić oraz z małżeństwa z recydywistą. Każda z jej prób zaistnienia w show biznesie kończyła się niepowodzeniem, a finansowe zaległości firmy odzieżowej Cottonsushi znalazły swój finał w sądzie.
Grzywnę za córkę zapłacił ostatecznie Lech Wałęsa. Były prezydent okazał się wyjątkowo wyrozumiały, bo po tym wszystkim postanowił dać Marii kolejną szansę. Tym razem jako swojej doradczyni. Rezultat już widać. Pod wpływem córki, były prezydent zwolnił wieloletniego szefa instytutu swojego imienia, Piotra Gulczyńskiego. Jak donosi Fakt, rzeczywistą władzę w instytucie przejęła córka Wałęsy. Jako figuranta na stanowisku szefa postanowiła zatrudnić... starego znajomego rodziny.
To nie Lech Wałęsa wymyślił, by Mieczysław Wachowski został szefem instytutu. To była intryga... jego córki! - donosi tabloid. Maria Wiktoria do tego, by położyć łapę na instytucie ojca, wykorzystała mamę. Przypominała jej, że gdy w 2011 r. wydała książkę, a mąż się na nią obraził, Gulczyński nie tylko nie pomógł Danucie Wałęsowej go udobruchać, ale wręcz blokował jej dostęp do Wałęsy! Podczas niedawnych wspólnych z Lechem wakacji w Portugalii obie panie wymusiły na byłym prezydencie, by się Gulczyńskiego pozbył. Przekonały go, że jest nielojalny. Pod koniec września dyrektorem instytutu formalnie został Wachowski, ale naprawdę władzę przejęła córka Wałęsy, która od lat nie potrafiła sobie poradzić ze znalezieniem pracy.
Jak przypomina tabloid, dla Gulczyńskiego, prywatnie szwagra syna byłego prezydenta, obecnego europosła Jarosława Wałęsy, był to duży cios. Zainwestował w instytut wiele czasu i pracy. To on zorganizował galę laureatów pokojowych nagród Nobla, z Sharon Stone jako gościem specjalnym. Na pożegnanie został przez Lecha Wałęsę nazwany "zderzakiem".
Sam Gulczyński odmawia komentowania tej sprawy.
