Właściciel klubów Cocomo, Jan Szybawski, musiał poradzić sobie z ogromnym "kryzysem wizerunkowym", wywołanym doniesieniami o wyłudzeniach i kradzieżach, które miały miejsce na terenie jego lokali. Mechanizm był prosty: kelnerki wypatrywały bogatych, chętnych do zabawy mężczyzn i starały się naciągnąć ich na jak największą ilość jak najdroższych tańców, drinków i szampanów. Niejednokrotnie wzbudzało to sporo kontrowersji – wielokrotnie zawiadamiano policję, wszczęto również kilka prokuratorskich dochodzeń. Przypomnijmy: Klient klubu Cocomo zapłacił... MILION ZŁOTYCH ZA STRIPTIZ i drinki!
Sam Szybawski nie robił sobie wiele z zainteresowania wymiaru sprawiedliwości jego biznesem. Szybko przeszedł do kontrataku: marka "Cocomo" zniknęła z rynku, a w tych samych lokalach znajdują się kluby o tym samym profilu działalności, ale pod innymi szyldami, np. Desire, Princess i One Night. Oczywiście wciąż mają tego samego właściciela.
Oficjalnie Cocomo już nie ma, a poszkodowani i ogołoceni - w przenośni i dosłownie - zostali. Reporterzy programu Czarno na białym dotarli do byłych tancerek pracujących w klubie. Przyznają, iż ich zadaniem było wyciągnąć od bogatych klientów jak największą ilość pieniędzy.
Miałyśmy grać, to był teatr. Miałyśmy ich tak opętać, żeby całe oszczędności zostawili w klubie - wspomina Klaudia, jedna z byłych pracownic. Przyjechała specjalna osoba, mówiłyśmy na nią "mamcia". Szkoliła nas od podszewki, jak mamy się zachowywać, jak usiąść, kiedy możemy rozmawiać z klientem.
Kelnerki i tancerki nie przyznają wprost, że klientom dosypywano do drinków narkotyki bądź środki usypiające i ograniczające świadomość. Ci, którzy stracili od kilku-kilkunastu tysięcy złotych aż do prawie miliona twierdzą, że niewiele pamiętają z upojnych nocy w Cocomo, a świadomość wracała dopiero w drodze powrotnej do domu czy hotelu, nad ranem, lub nawet dopiero następnego dnia.
Panowie po prostu brali coś. Byli nieświadomi, spali na lożach czy w pokojach prywatnych, a w tym momencie taka kelnerka mogła zrobić z takim panem, co chce - wspomina anonimowo jedna z pracownic. Zdarzało się, że kelnerka zapamiętywała kod PIN do karty klienta i potem nabijała wysoki rachunek.
Ci, którzy pieniędzy już nie mieli, mogli podpisać specjalne zobowiązanie o "uznaniu długu" i bawić się dalej, jednak należność trzeba było uregulować najpóźniej w ciągu dwóch tygodni. Biznes kręcił się prawie dwa lata.