Dzisiejszy "Wprost" opublikował dwa obszerne materiały na temat Kamila Durczoka i jego metod pracy w Faktach TVN. Cytowana przez tygodnik była dziennikarka stacji wspomina wiele nieprzyjemnych sytuacji i dziwnych zachowań gwiazdora. Z jej słów wynika, że była przez niego zadręczana seksualnymi propozycjami, a w końcu, w wyniku braku zainteresowania, zmuszona psychicznie do odejścia z pracy.
Redaktor naczelny, Sylwester Latkowski, zdradza na początku numeru, że do redakcji zgłaszają się kolejne poszkodowane osoby. Wiele z nich jest zastraszonych i boi się mówić o tym, co je spotkało. Właśnie tym tłumaczy fakt, że gazeta postanowiła zapewnić anonimowość byłym dziennikarkom TVN:
Czy sprawa Kamila Durczoka rozejdzie się po kościach? Nasi rozmówcy obawiają się dużego koncernu medialnego, wynajętych firm PR-owskich, agencji detektywistycznych i solidarności środowiska, a raczej kumpelskich układów Kamila Durczoka i osób go chroniących. Z nimi się nie wygra - słyszymy. A jednak, wciąż zgłaszają się do nas kolejne poszkodowane osoby. Niektóre są zastraszone do tego stopnia, że nawet po latach nie mają odwagi, aby ich relacje ujrzały światło dzienne.
Latkowski zwraca uwagę na to, że dziennikarza bronią ostro dwa największe tabloidy - Fakt i Super Express. Przypomina też, że 10 lat temu, opisując sprawę "pracy za seks" w Samoobronie Gazeta Wyborcza również zapewniła anonimowość Anecie Krawczyk, znanej długo jako Aneta K.:
Zabawne, ale też nieco przerażające jest, że standardów etyki dziennikarskiej uczą "Wprost" tabloidy. Ten sam "Super Express", który robił okładkę za okładką z Katarzyną Waśniewską i który publikował zdjęcia martwego Waldemara Milewicza, rozlicza współautora tekstu "Ukryta prawda". Uczy go rzetelności dziennikarskiej, twierdząc że niepodanie danych rozmówczyni - w tym wypadku ofiary molestowania seksualnego - to dowód, że sprawa w ogóle się nie wydarzyła.
Dziwi mnie, że ochrona ofiary, jej prawo do zachowania anonimowości, staje się dla wielu pretekstem do podważania prawdziwości opowiadanej historii. Na marginesie dodam tylko, że kiedy w 2005 r. "Gazeta Wyborcza" publikowała pierwszy z artykułów o seksaferze w Samoobronie, jego bohaterka również wystąpiła anonimowo. Jakoś nikt nie zarzucał autorom konfabulacji.
Nie podamy nazwisk ofiar, bo wbrew temu co napisał dziennikarz "Gazety Wyborczej" Wojciech Czuchnowski, nie jesteśmy bydlakami. Ujawnienie nazwisk ofiar byłoby zwykłym świństwem. W większości takich spraw osobom molestowanym zapewnia się ten minimalny komfort anonimowości. Dlaczego minimalny? Bo traumy tych ludzi nie da się zlikwidować.
Rozumiem, że dajemy prawo głosu jedynie tekstom, w których bohater/rozmówca/źródło/ofiara decydują się mówić pod własnym imieniem i nazwiskiem, najlepiej dołączą zdjęcie i dla pewności wylegitymują się numerem PESEL i dowodu? Chciałbym więc przypomnieć, że jedna z bohaterek artykułów "Wprost" tak zrobiła. Oto fragment:
"Poszłam z tym do szefostwa. Wysłuchali, ale nic nie zrobili. Usłyszałam: jesteś dorosła, zrób z tym, co chcesz. Zrozumiałam, że nagłośnienie sprawy zostanie odebrane jako nielojalność wobec firmy. Dla szefostwa stacji stałam się gorącym kartoflem."
Nie napisała anonimu, nie złożyła donosu. Osobiście, pod nazwiskiem, przedstawiła sprawę. I nic się nie wydarzyło. Teraz powstają pytania: kto o tym wiedział i dlaczego nic z tym nie robił? Umówmy się, że w dziennikarskim środowisku od lat krążyły opowieści o "specyficznym" sposobie zarządzania w redakcji "Faktów". Wyjaśnić trzeba przede wszystkim zachowania szefa "Faktów". Czy wewnętrzna komisja da sobie z tym radę?
Przypomnijmy, co o "negatywnej solidarności" zawodowej pisała niedawno Magdalena Środa:Środa o "sprawie Durczoka": "Ofiary nie są traktowane serio! ULEGNĄ ALBO WYLECĄ"