Kamil Durczok odszedł z pracy natychmiast po zakończeniu prac komisji TVN-u. Mimo to jego adwokat uważa, że nie wskazała ona winnego i że jest to korzystna okoliczność dla jego klienta. Ma im to pomóc w walce o 2 miliony złotych z wydawcą Wprost.
Tymczasem nie chodzi tylko o artykuły Wprost. Poważne oskarżenia pod adresem Durczoka opublikowano też dwa tygodnie temu w Newsweeku. Dziennikarz i jego prawnik nadal ich nie skomentowali, ani nie zapowiedzieli pozwu. Zachowują się tak, jakby ten jeden artykuł się nie ukazał. Czują, że nie są gotowi na otwartą wojnę z Tomaszem Lisem?
W dzisiejszym numerze "Newsweek" zastanawia się nad przyszłością Durczoka i przepytuje pracowników TVN-u. Byli podwładni są pewni jednego - Kamil sobie poradzi. Ma mnóstwo pieniędzy i czasu, żeby "zabijać wrogów":
Komunikat jest zgrabny i krótki. Zamyka sprawę. Najważniejsze: nie wskazuje sprawcy. Na Facebooku przewodniczący komisji zbiera gratulacje od znajomych. W imieniu Durczoka jego stanowisko rozsyła agencja PR: nie będzie komentarza, bo nie wiadomo, co ustaliła komisja. Dziennikarz TVN24: - W sumie historia z happy endem. Kamil jest w świetnej formie. Nikt nie pyta, z iloma pensjami opuścił pokład. Co dalej? Przez kilka lat będzie żył zabijaniem wrogów - dziennikarzy, którzy go źle opisali. Finansowo sobie poradzi. Jeden z reporterów TVN24: - Durczok odszedł w wyniku porozumienia. Co to znaczy dla stacji? Że sprawa jest zamknięta? Że poszkodowani sami się mobbingowali i molestowali? Za coś takiego jak mobbing można dostać dwa lata więzienia**.**
Przy okazji dowiadujemy się, dlaczego wszyscy pracownicy Faktów, mimo że wcale nie są tym zachwyceni, milczą, a prawda pozostanie tajemnicą. Okazuje się, że... podpisali "kwity" i boją się kar finansowych.
Wyjaśnia to były pracownik Faktów: Wszyscy, jak to w korporacji, podpisywaliśmy kwity. Nie można opowiadać o powstawaniu programu. Nie można napisać książki, udzielać wywiadów prasie. Za to grożą kary**.**
Inny dziennikarz TVN przyznaje, że wszyscy doskonale wiedzą, kim była researcherka, która wspominała, że była dręczona w redakcji i wymiotowała na samą myśl o pójściu do pracy:
Wszyscy od razu wiedzieliśmy, o kogo chodzi. Z funkcji i z nazwiska. Ta dziewczyna już nie pracuje. Była jedną z przesłuchanych przez komisję.
Czyli tak, jak ze słynnym wyznaniem Omeny? Wszyscy widzieli i nikt niczego nie zrobił?
Pracownica działu prawnego TVN zapewnia z kolei, że o niczym nie wiedziała i... żali się, że ludzie "nadużywają pojęcia mobbing". Jej zdaniem mobbing musi trwać "minimum pół roku":
Dla nas to też trauma - narzeka. Wciąż słyszę pytania: nie wiedzieliście? Nie, nie wiedzieliśmy. Zresztą, co to jest mobbing? Ludzie nadużywają pojęcia, wydaje im się, że każda krytyka to forma przemocy. Mylą zwykły konflikt z uciążliwym nękaniem. Wiem, że to zabrzmi strasznie, ale dla sądu, aby można było mówić o mobbingu, nękanie i zastraszanie powinno trwać minimum pół roku.