Michał Witkowski, jak się okazało, jeden najlepszych przyjaciół Roberta Leszczyńskiego, od chwili jego śmierci 1 kwietnia zdążył przekazać mediom sporo sekretów z jego życia. Chyba nie zawsze takich, którymi on sam chciałby się dzielić. Pisarz ujawnił, że Leszczyński był uzależniony od alkoholu i narkotyków i opisał obrazowo, jak transportował jego "zwłoki" z taksówki do mieszkania. On też jako pierwszy poddał w wątpliwość, że przyczyną śmierci Leszczyńskiego była śpiączka cukrzycowa. Wywoławszy zamieszanie, wyjaśnił, że Robert tylko by się z tego cieszył, bo zawsze cierpiał na niedosyt popularności i kochał pozowanie na ściankach. Zobacz: Witkowski o Leszczyńskim: "Uczył mnie stawać na ściankach, tlenić włosy. Łeb w perhydrol, jak to mówił!"
Pisarz ujawnił, że Leszczyński pracował nad książką i czytał Michałowi jej fragmenty. Witkowski nie był nimi jednak zachwycony.
Powieść miała być o twoim pokoleniu, o rock and rollu i nie była dobra - ocenił. W polityce też nie wyszło. Piłeś.
Pod wpływem krytyki Leszczyński zmienił fabułę. Postanowił pisać nie o pokoleniu, ale o historii polskiego rocka.
Ja piszę teraz książkę, odwołuję się do roku '83, kiedy pierwszy raz pojechałem do Jarocina - ujawnił w ostatnim wywiadzie, z listopada 2014 roku. Moje poglądy muzyczne od wtedy ewoluowały, ale moi bogowie muzyczni nadal są moimi bogami. To będzie moja historia polskiego rocka. To będą takie historie, które są nieznane.
Książka miała nosić tytuł Identyfikator. Nie została ukończona. Czy Witkowski podejmie się dokończenia pracy przyjaciela?
Dzisiejszy Super Express publikuje jej fragment:
Po starszej siostrze odziedziczyłem gramofon z igłą i śmiesznymi podłączanymi głośniczkami o mocy może jednego wata. Ale był to gramofon stereofoniczny, dawał dynamikę, przestrzeń. (...) Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś w nocy, pod nieobecność rodziny, rozstawiłem w salonie kolumienki po prawej i po lewej stronie gramofonu na długość przewodów i wysokości słupków. Zgasiłem światło i puściłem na full pożyczony na jeden wieczór album "Wish you were here" Pink Floydów. Usiadłem w fotelu naprzeciwko i czekałem na cud. W obowiązkowej porcji szumów i trzasków pojawił się pojedynczy, wyraźny dźwięk gitary Gilmoura otwierający utwór "Shine on you crazy diamond". Pojawił się tam, gdzie powinien być. Muzyka płynęła nie z głośników, ale z przestrzeni dookoła mnie, z przodu i z tyłu. Zdarzył się cud. Tak pierwszy raz w życiu doświadczyłem zjawiska panoramy stereofonicznej. I tę płytę mam zresztą do dziś.
Chcielibyście przeczytać całość?