Muzyk, który w historii polskiej muzyki zapisał się przede wszystkim słynnym wykonaniem Pszczółki Mai, skończył wczoraj 65 lat. W rozmowie z Super Expressem wyznaje, że żałuje tylko jednego - że nie miał więcej kochanek.
Za mało! Wbrew temu, co się mówi w naszej branży, to wcale nie jest tak hop siup. Popularność zobowiązuje. Wie pan, ta "Pszczoła" nie byłaby w stanie utrzymać tylu rodzin... Człowiek musi liczyć się z tym, żeby nie rozczarować wielbicielki. W taki sposób, że jak ona pójdzie do hotelu z idolem, to myśli, że on będzie fruwał, pszczółki będą latały wkoło, Gucio będzie "Chałupy welcome to". Więc żeby ich nie rozczarowywać, to lepiej nie ryzykować - zwierza się muzyk.
Ale przynajmniej, jak ujawnia w wywiadzie, prowadził wesołe życie, bardzo "udane alkoholowo". Czyli chyba nie było tak najgorzej. Wspomina, że pił bardzo dużo i często. I nie żałuje.
No, były imprezy, były. Zawsze były podlewane jakimś alkoholem. W różnych ilościach. Chrzciliśmy je winkiem i różnymi innymi przyprawami - wspomina. Później jeździłem dużo po świecie z panią Ewą Demarczyk, grałem z nią parę lat jako 20-letni chłopaczek. Zwiedziłem wtedy cały świat. I po tych fantastycznych koncertach świętowaliśmy te sukcesy, pijąc najdroższego szampana i jedząc kawior. To były tego rodzaju bale.
Później były balangi, bo człowiek po koncercie jest naładowany adrenaliną. Z krakowską Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia i Telewizji i chórem mieliśmy całe tournee po Włoszech. Wtedy się odreagowało z przywiezioną ze sobą flaszeczką wyborowej i puszeczką konserwy mięsnej, która wtedy była jeszcze z mięsa. A jak zacząłem śpiewać i występować sam na festiwalach, to jak się udało dostać nagrodę, no to na umór ze szczęścia, do rana. Pić się chciało po tym piciu. Potem kac, głowa bolała. Po czym przyjeżdżałem do mojego Krakowa, pytam, jak było, a oni odpowiadają: "Cholera, nie oglądałam, bo na Dwójce był film".
Gratulujemy udanego życia i trzymamy kciuki za nowe kochanki. Jeszcze nie jest za późno.