42-letnia Paulina Smaszcz-Kurzajewska w 1996 roku wyszła za mąż za Macieja Kurzajewskiego, któremu urodziła dwójkę dzieci: Franciszka (ma dziś 18 lat) i Juliana (10 lat). Po latach postanowiła skorzystać ze znanego nazwiska i spróbowała swoich sił na antenie Telewizji Polskiej. Od tamtej pory coraz częściej bywa na salonach i występuje w roli celebrytki.
Niedługo do księgarń trafi książka będąca zbiorem wywiadów poświęconych macierzyństwu i rodzicielstwu. Swój rozdział ma w niej też Smaszcz-Kurzajewska, która wyznaje na łamach książki Magdaleny Łyczko pt. Lekcja miłości, że dziesięć lat temu urodziła martwe bliźniaki.
Urodziłam pięcioro dzieci. Kiedy ludzie to słyszą, patrzą na mnie jak na wariatkę. Dwoje z nich żyje i to jest cudowne. Mam wspaniałych synów: Franciszka i Julka. Dziesięć lat temu, na początku szóstego miesiąca, urodziłam martwe bliźniaki. To byli chłopcy, piękne maluszki, mieli blond włosy, takie małe paluszki... Przez cały czas byłam pod opieką lekarza, regularnie wykonywałam badania. Źle znosiłam ciążę, ale serce i instynkt macierzyński wiedzą, że warto. Wymiotowałam długo, gubiłam kilogramy, więc ciągle byłam na kroplówkach. (...)
Badanie kontrolne, standard, i nagle okazało się, że nie słychać żadnego serca! Ginekolog mówi: "Podłączmy KTG", a później wyrok: obaj nie żyją. Jeden zmarł wcześniej, drugi walczył. Ze świadomością, że mam w brzuchu dwójkę martwych dzieci, musiałam szukać szpitala, w którym mogłabym je urodzić - natychmiast, bo to sytuacja zagrażająca życiu.
Nigdzie nie chcieli mnie przyjąć, bo wszędzie były matki, które czekały, żeby urodzić żywe dzieci. Kobieta, która ma urodzić dwójkę martwych, jest jak "śmierdzące jajo". Gdzie ją położyć? Osobnych sal nie ma. Żeby załatwić prywatny pokój, trzeba czekać. Nie ma czasu, urodzenie martwych dzieci musi odbyć się natychmiast. W końcu się udało. W szpitalu pani doktor powiedziała: "Słuchaj, Paulina, musisz urodzić dzieci, które będą martwe, ale na sali jest matka, która będzie rodziła żywe. Mam prośbę, żebyś nie rozpaczała. Nie opowiadaj o tym, nie krzycz i nie płacz, wprowadzanie jej w stres po prostu nie ma sensu. Będą już duże. Czasem udaje nam się ratować życie takich wcześniaków, ale twoje już nie żyją. Powtórz, że zrozumiałaś". Wyszeptałam: "Tak. Zrozumiałam." Pani doktor ratowała moje życie. Zrobiła, co mogła. Jestem jej wdzięczna, bardzo, bardzo. Jestem MAMĄ, najlepszą, jaką umiem. Bardzo się staram. (...)
Pamiętam tylko, że Maciek odebrał mnie ze szpitala. Szliśmy korytarzem... Mijaliśmy kobiety uśmiechnięte, szczęśliwe, obok nich mężczyźni z dziećmi w fotelikach samochodowych, koszykach, rodziny pełne szczęścia, uśmiechu, zachwytu, a my wychodziliśmy sami. Straszna pustka. (...)
Pierwsze tygodnie z wielkimi piersiami, bo przecież leki hamujące laktację nie działają od razu. Pełno mleka w piersiach, a tu ta straszna cisza... Nie wiem, czy to organizm sam wypiera, ale ja tego okresu właściwie nie pamiętam. Tak jakbym przestała funkcjonować. Nie potrafię nawet odtworzyć jakiejś konkretnej sytuacji. Przyznaję, miałam wtedy depresję. Brałam leki, bo nie byłam w stanie sobie z tym poradzić. Teraz już przynajmniej rozmawiam z tobą o tym bez łez, ale widzisz, że cały czas jestem na skraju. (...)
Jeszcze w szpitalu usłyszałam, że muszę szybko wrócić do pracy, że nie mogę siedzieć w domu, bo będę się zapadać w sobie. Wróciłam, ale irytowały mnie reakcje ludzi, z którymi pracowałam. Albo ze mną w ogóle nie rozmawiali, traktowali jak gówno, albo uciekali lub bagatelizowali. "Oj, przestań. Daj spokój, wiesz, ile kobiet..." itp. itd. To było trudne. Wolałabym, żeby nic nie mówili. Zdecydowałam się o tym powiedzieć, bo bardzo dużo ludzi myśli, że kobiety ze znanymi nazwiskami nie ponoszą porażek.