_
_
Niedawno miała miejsce rocznica śmierci Violetty Villas. Gwiazda, która jako jedna z nielicznych Polek, odniosła międzynarodowy sukces, umierała w nędzy i cierpieniu, zdana na łaskę pazernej "opiekunki". W rozmowie z Super Expressem wieloletni przyjaciel i menedżer gwiazdy, Zbigniew Rabiński tłumaczy, jak do tego doszło.
Violetta Villas była uzależniona od używek. To nie był tylko alkohol, powiedziałbym, że używki… - przyznaje w tabloidzie. Bo i leki jakieś. Ja myślę, że to się zaczęło właśnie w Ameryce. Bo nie wytrzymywała tempa, a chciała stanąć na wysokości zadania. To, że w 1969 roku dostała szansę występów w Las Vegas, to było jak los na loterii, nikomu innemu coś takiego się nie zdarza. Ona tam ciężko pracowała. Nie wytrzymywała tempa, wymagań i ciężkiej harówy od rana do nocy. Pracowała nad ruchem scenicznym, nad językiem, wymową i tekstami. Oczekiwania wobec niej były przeogromne i ona nie wytrzymała oczekiwań tych, którzy ją tam zaprosili.
Po powrocie do Polski wcale nie było lepiej. Rabiński opowiada, jak artystka szantażowała go, by zdobył dla niej alkohol.
Powiedziała mi: "Stać pana na krowę, to stać pana i na łańcuch". Musiałem wysłać człowieka po dwie butelki koniaku - wspomina Rabiński. Myśmy tak smolili po kieliszeczku. Wtedy Violetta się śmiała, żartowała, opowiadała o Ameryce.
W ojczystym kraju czuła się nieakceptowana.
_**Ona ciągle powtarzała, że w Polsce ma czerwone światło. To była prawd**a. Dla niej nie pisano, nie komponowano, zazdrość i zawiść ludzka powodowała to, że ona była izolowana_ - wyjaśnia Rabiński. Dowody na to były też po śmierci. Nikt ze znaczących artystów sceny polskiej nie był na jej pogrzebie. Nie było Santor, nie było Przybylskiej, Koterbskiej, Kunickiej, nie było Połomskiego.
_
_