Kinga Rusin znowu stara się wzbudzić w nas litość. Sporą część najnowszego wywiadu w Vivie poświęciła (jak zwykle) swojej samotności i temu, jak jest twarda i zahartowana przez życie. Spomiędzy jej zdań krzyczy do czytelników wołanie o faceta, o seks. Czytanie tych zwierzeń jest naprawdę żenujące. Człowiek się zastanawia, po co ludzie dzielą się czymś tak intymnym (o tym zaraz...).
Nie szukam miłości, tylko partnera, który zaakceptuje mnie taką, jaka jestem - mówi, by podkreślić, że jest pogodzoną z losem, skrzywdzoną kobietą. Nie jestem zakochana, ale co ma być, to będzie. Mam poczucie, że to mężczyźni się mnie boją. (...) Niedawno dostawałam od nieznajomego prezenty. Piękne, z polotem, przemyślane. Ale ja nie wierzę w randki w ciemno. Bałabym się takiego spotkania. Może coś straciłam. (...) Moja starsza córka Pola mówi czasem: "Mamo, spotkaj się z kimś, to dla twojego zdrowia psychicznego." I tak dalej, i tak dalej...
Szczególnie zabawne w wywiadzie jest to, że odpowiedź na ostatnie pytanie jest bezczelną reklamą kosmetyków Rusin, na których chce się teraz dorobić. Układ jest prosty - 2 strony sprzedawania swoich uczuć, uczuć swoich dzieci, problemów emocjonalnych i wzbudzania współczucia w zamian za reklamę kremów, która zresztą brzmi jak banalny tekst PR-owy (Kinga uważa się za specjalistkę w tej dziedzinie):
Jeśli spytasz, czy ich używam - mówi Kinga nie spytana czy ich używa, ani nawet o nie - tak, każdego dnia. Chcesz znać mój przepis na chwilę szczęścia? Wlej do kąpieli parę kropli olejku z czerwonej linii [moich kosmetyków]. I marzenie spełnione...!
To ryzykowna gra. Wszystkie problemy, którymi Rusin raczy czytelników Vivy, stają się bowiem własnością publiczną. Czy naprawdę warto sprzedawać tak tanio swoją intymność?