W poniedziałek ogłoszono smutną informację o śmierci księdza Jana Kaczkowskiego, znanego z posługi hospicyjnej i głośnych wypowiedzi w mediach na temat umierania. Sam kapłan od lat cierpiał na glejaka mózgu i guza nerki. Powołał i prowadził hospicjum w Pucku, przygotowywał też własną rodzinę do swojego odejścia.
Dzisiaj w kościele św. Jerzego w Sopocie odbył się pogrzeb Jana Kaczkowskiego, na którym pojawiły się tłumy ludzi. Kapłan był też żegnany podczas mszy żałobnej w puckiej farze.
Dla niego życiowym powołaniem była troska o człowieka umierającego, szukał jego podmiotowości - powiedział przyjaciel Kaczkowskiego, ksiądz Stanisław Majkowski. Zostawił po sobie dużo takiego dobrego ducha. Zawsze go z serdecznością wspominaliśmy.
Na łamach Gościa Gdańskiego zmarłego wspomniał też jego ojciec Józef Kaczkowski, który był przy jego łożu śmierci.
Jaś był przygotowany na śmierć. My także - powiedział. Oswajał nas, jak i całą Polskę z tematem nieuleczalnej choroby, cierpienia, godnego odchodzenia. Mówiliśmy do niego, trzymając go za dłonie, ale nie wiem, czy nas słyszał. Jasiu nie cierpiał.
Ksiądz Kaczkowski dużo wcześniej opisał swoje oczekiwania na temat pogrzebu. W swojej książce Grunt pod nogami dał precyzyjne wskazówki:
Bardzo proszę mnie pochować w sutannie, z humerałem, w albie, z cingulum i stułą na krzyż, z manipularzem, w takim ładnym, czarnym ornacie, żeby dzieci mojego rodzeństwa, wiedziały, że wujek nie wyparował, nie zniknął...
Kiedy stan zdrowia Jana Kaczkowskiego pod koniec życia pogorszył się, miał problemy z mówieniem. Jego ostatnim wypowiedzianym słowem było "miłosierdzie", które wymówił kilka razy.
Rodzina Jana Kaczkowskiego poprosiła, żeby zamiast kwiatów na grób wesprzeć prowadzone przez niego hospicjum wpłacając darowiznę. Istnieje też możliwość przekazania na nie 1% podatku, zamieszczając w rozliczeniu PIT numer KRS organizacji: 0000231110.