Od czwartku nie milkną echa przedwczesnej i zagadkowej śmierci Prince'a. Muzyk miał zaledwie 57 lat, więc jego zgon od razu zaczęto wiązać z przedawkowaniem narkotyków. Wkrótce okazało się, że Prince mógł przesadzić też z silnymi lekami, które zażywał od lat, chcąc złagodzić bóle biodra. Na dodatek sześć dni przed śmiercią muzyk trafił do szpitala, gdzie usiłowano go wyleczyć z przewlekłej grypy.
Teraz na jaw wychodzą kolejne szczegóły na temat ostatnich dni życia gwiazdora. Brytyjskie tabloidy dotarły do mężczyzny posługującego się pseudonimem Dr. D, który był dilerem Prince'a. Dostarczał mu nie tylko amfetaminę, ale także leki o nazwie Dilaudid i Percocet. Substancje te natychmiast łagodzą ból, ale też błyskawicznie uzależniają. Lekarze przestrzegają, że nie wolno przyjmować więcej niż kilka tabletek w tygodniu, zwłaszcza, gdy organizm jest osłabiony.
Prince od lat był uzależniony od silnych leków. Jak ujawnił Dr. D, cierpiał na silną fobię społeczną, a mieszanka leków i narkotyków skutecznie ją łagodziła.
Potrzebował leku, ponieważ był bardzo nerwowy. Denerwował się nawet wtedy, kiedy przebywał w towarzystwie pięciu ludzi. Bał się publicznych wystąpień. Bał się rozmawiać z ludźmi i nie lubił wychodzić na scenę. Miał największy strach przed sceną, jaki w życiu widziałem - powiedział.
Magazyn The Independent dotarł także do informacji, z których wynika, że przed śmiercią Prince pracował przez... sześć dni bez przerwy. Niewyleczona grypa, brak snu i faszerowanie organizmu narkotykami doprowadziły do tragedii. Szwagier Prince'a, Maurice Phillips, potwierdził te doniesienia, mówiąc, że muzyk nie mógł zasnąć przez ostatnich sześć dni przed śmiercią.