Jesienią zeszłego roku w polskich mediach było głośno o sprawie doktora Marka Bachańskiego z Kliniki Neurologii i Epileptologii. Został zwolniony dyscyplinarnie za leczenie medyczną marihuaną dzieci chorych na padaczkę. Od marca wprowadzono legalną możliwość skorzystania z tzw. importu docelowego - Narodowy Fundusz Zdrowia może refundować leki na bazie kannabinoidów, o ile lekarz wystawi rekomendację na takie właśnie leczenie. Nie trafią one jednak do bezpośredniej sprzedaży w polskich aptekach.
Niestety, zanim lek trafi do pacjentów - często cierpiących na ciężkie, zagrażające życiu schorzenia lub terminale postacie nowotworów - muszą minąć nawet pięć miesięcy, bo tyle trwają konieczne procedury. Wielu z nich może nie doczekać sprowadzenia niezbędnego dla nich leku. Taki los spoktał 4-letnią Olę Janowicz, jedną z pierwszych w Polsce pacjentek, na której leczenie kannabinoidami Ministerstwo Zdrowia zezwoliło w lutym 2016 roku. Dziewczynka cierpiała na zespół Westa, ciężki przypadek lekoopornej padaczki. Lek miał dotrzeć do niej pod koniec maja. Ola zmarła 6 maja.
Mama Oli, Paulina Janowicz, wspomina w rozmowie z Gazetą Wyborczą, że zanim wraz z córką trafiła pod opiekę dra Bachańskiego, na jej dziecku testowano różne, bardzo obciążające dla jej organizmu, leki. Dopiero zastosowanie kannabinoidów dało pozytywne efekty.
Poprawa była natychmiastowa. Ola w końcu zaczęła spać.To było dla nas jak prezent, bo wcześniej córeczka potrafiła nie spać przez 2-3 doby. (…) Nie wymagałam od marihuany cudu, ale pozytywne efekty zainspirowały mnie do tego, żeby skupić się na terapii z medycznym zastosowaniem marihuany. (...) Od maja 2015 roku Oleńka była leczona tylko olejami CBD z niewielkimi, legalnymi ilościami THC. Z czasem planowaliśmy zwiększyć dawkę THC. To miała być ostatnia deska ratunku dla Oleńki - tłumaczy Janowicz. Ola miała wiele rodzajów napadów. Były takie, które nie zagrażały jej życiu, i takie, które mogły ją zabić. Tych zagrażających życiu przed wdrożeniem medycznej marihuany było nawet do pięciu dziennie. Atak wygląda przerażająco. Dziecko się dusi, sinieje, ma zaciśniętą krtań, drgawki całego ciała, ślinotok, krzyczy, płacze. To koszmarny, rozdzierający serce widok... W przypadku Oli trzeba było natychmiast podawać tlen i diazepam, czyli wlewkę doodbytniczą, która przerywała atak. Za każdym razem bałam się o życie Oli.
Matka dziewczynki dodaje, że nie chciała zdobywać potrzebnego córce leku nielegalnie - bała się konsekwencji prawnych, liczyła też na szybkie załatwienie sprawy.
Oczywiście mogłam zdobyć marihuanę nieproceduralnie - nielegalnie. Stwierdziłam jednak, że skoro radzimy sobie z padaczką Oleńki, że jest dużo lepiej niż było na lekach, to gorzej być nie może. Chciałam więc udowodnić, jak długo trzeba w Polsce czekać i przez co przejść, żeby sprowadzić legalnie lek ratujący życie. Przypadkiem Oli chciałam uzmysłowić rządzącemu betonowi, że procedury dotyczące importu docelowego są bezduszne i że najciężej chorzy pacjenci nie mogą tak długo czekać. Poza tym bałam się, że zostanę zatrzymana z marihuaną, że zabiorą mi dzieci i trafię do więzienia, jak Dołeccy, którzy w areszcie spędzili trzy miesiące za przewóz oleju z konopi, którym chcieli leczyć chorą na raka mamę. Pomyślałam, że poczekam, bo u Oli jest poprawa, że gorzej już nie będzie. Nie chciałam ryzykować, bałam się, byłam mamą dwójki małych dzieci - wspomina i opisuje przedłużającą się, bezsensowną procedurę:
Apteka przez pierwszy tydzień od otrzymania kompletu dokumentów wraz z receptą nie mogła znaleźć hurtowni, która łaskawie zechciałaby sprowadzić lek z Holandii. W końcu udało się aż w Toruniu, wrocławskie i warszawskie odmówiły. Okazało się, że minimalny czas oczekiwania na lek to 2-3 miesiące. Susz z medycznej marihuany miał być dostarczony do apteki najwcześniej z końcem maja. Procedurę importu docelowego bezmyślnie stworzył jakiś urzędnik, który teraz powinien odpowiedzieć za śmierć mojej córeczki.