Niemiecki zespół Tokio Hotel to "objawienie" europejskiego show-biznesu. Z takim sukcesem trudno dyskutować. W błędzie jest jednak ten, kto uważa, że chłopaki z Tokio Hotel to grupa przyjaciół z podwórka, którzy od dzieciństwa chcieli robić sobie mocny makijaż i malować paznokcie na czarno. Zespół ten jest doskonale wysmażonym produktem marketingowym, idealnie przygotowanym przed wpuszczeniem na chłonny buntu i nowości rynek muzyczny.
Nasz informator ze szczegółami opisuje, jak doszło do powstania Tokio Hotel i jak wielkim wysiłkiem ze strony tych dzieciaków okupiony jest ich międzynarodowy sukces.
Projekt takiego "super-popularnego" zespołu był przygotowywany od dość dawna, jeszcze zanim wybrano chłopaków - mówi nasze źródło związane z wytwórnią Tokio Hotel. Trafili oni z poprzedniej wytwórni i mieli dostać normalny kontrakt, jednak później PR-owcy stwierdzili, że się nadają na "kurę znoszącą złote jajka", zwłaszcza, że castingi nie szły najlepiej, a ten zespół był już "gotowy".
Na początku trzeba było zmienić nazwę, a potem postanowiono, że na pierwszy plan zostaną wystawieni bliźniacy. Chłopcy w wywiadach mieli opowiadać o swoich marzeniach związanych z karierą, miłości do koncertów i uwielbienia dla fanów. Mieli mówić, że kochają imprezy, ale nie lubią pić i palić. Lubić dziewczyny, ale z żadną się nie wiązać. Podrasowano ich styl, z jednego bliźniaka robiąc zniewieściałego romantyka, z drugiego zaliczającego panienki luzaka. Wyrazistość i oryginalność na pierwszy plan. Fani mieli się z nimi utożsamiać. Odbiorcami miały być przeciętne nastolatki, średnio zamożne o ograniczonych zainteresowaniach (mniej inteligentna i obyta młodzież).
Tak, aż tak dokładnie ustalono przeciętnego odbiorcę zespołu. Nie musimy dodawać, że cel został osiągnięty w 100 procentach.
Wszystko szło zgodnie z oczekiwaniami, przez pierwsze półtora roku nie było w Niemczech popularniejszego zespołu. Wszystko miało trwać około dwóch lat, jednak po jakimś czasie, okazało się, że idzie lepiej niż planowano i wydawcy zaczęli ładować w chłopaków coraz więcej kasy. W tym biznesie jest tak, że jeśli wiadomo, że artysta nie ma talentu pozwalającego mu się utrzymać na rynku dłużej niż kilka sezonów, wydawca zaczyna traktować go jak cytrynę - ciśnie póki się da, nie zważając na nic.
Problemy Billa z głosem zaczęły się już dawno, jednak kazano zespołowi dokończyć wyznaczoną trasę. Płacono gazetom za retuszowanie niektórych zdjęć [przypomnijmy: "Bravo" ukrywa prawdę o Tokio Hotel!], a chłopcy za każdym razem mieli sprzedawać bajki o "spełnionych marzeniach". W końcu w którymś wywiadzie wokalista wypalił, że czuje się coraz gorzej, że wszystko go już męczy, bo każdego dnia jest w innym mieście, a pamięta tylko hotelowe pokoje. Wtedy rozpętała się awantura i w następnym wywiadzie kazano mu powiedzieć, że nie może się doczekać kolejnej trasy koncertowej. Na wspomnianą przez was operację zdecydowano się wtedy, kiedy chłopak nie mógł już śpiewać na koncertach. Trasę odwołano, choć podobno do czasu postawienia diagnozy przez lekarzy, producenci nie chcieli się z niej wycofać.
Smutno było mi patrzeć na starszawego kolesia z firmy fonograficznej, który wściekły wulgarnie wyzywa chorego chłopaka, bo to przerwało międzynarodową trasę i spowodowało stratę około 20 milionów euro [!]. Teraz podobno trwają negocjacje, ile dać "cytrynce" czasu na wykurowanie się. Jak to określił szef: "Pieniądze są najważniejsze".
Tak właśnie wygląda życie najsłynniejszych "emo-dzieciaków". To jak, chcecie być "emo"? :)