Kilka dni temu w zachodnich mediach smutna, ale niestety najprawdopodobniej prawdziwa informacja: związek Taylor Swift i Toma Hiddlestona, nazywanych pieszczotliwie "Hiddleswift", przeszedł do historii po zaledwie trzech miesiącach. Zaczął się w maju od czułości na plaży w Rhode Island, zaledwie dwa tygodnie po tym, jak piosenkarka rozstała się ze szkockim DJ-em, Calvinem Harrisem. Taylor przedstawiła Toma swoim rodzicom, on zaś zabrał ją w swoje rodzinne strony, a później wybrali się razem do Włoch. Amerykańska gwiazda miała mówić bliskim, że starszy o siedem lat aktor jest "tym jedynym".
Niestety, to już przeszłość. Najpierw pojawiły się doniesienia o tym, że to Swift zostawiła Hiddlestona, bo podejrzewała, że ukochany chce zaistnieć dzięki niej w Stanach Zjednoczonych i zwiększyć swoje szanse na zostanie nowym Bondem. Jak jednak twierdzą informatorzy Daily Mail, było odwrotnie: związek zakończył aktor, który... znudził się młodą gwiazdą. Zresztą, ma podobno duże kłopoty z utrzymaniem zainteresowania swoimi partnerkami dłużej, niż kilka tygodni.
Tom odsunął się od niej i nie ma to nic wspólnego z tym, że Taylor nie podobało się zainteresowanie ich związkiem - tłumaczy osoba z otoczenia Hiddlestona. Ma to więcej wspólnego z tym, że po prostu panicznie boi się zobowiązań, a kobietami nudzi się bardzo szybko. Nawet jego siostry zarzucają mu, że umie stworzyć poważnego związku. Stworzył sobie "regułę trzech miesięcy", z żadną z kobiet nie spotykał się dłużej. To on był nią zmęczony, nie odwrotnie.
Wy też wiecie już, o czym będzie kolejny album Taylor? :)