Nastroje społeczne w Polsce dawno nie były tak napięte. Planowane przez polityków i działaczy "pro-life" drastyczne zaostrzenie prawa antyaborcyjnego spotkało się z ogromnym sprzeciwem, którego efektem są planowane na jutro strajki w całym kraju. Akcja jest inspirowana "islandzkim protestem", który odbył się 41 lat temu i nadal uważany jest za jedno z najważniejszych i najbardziej przełomowych wydarzeń współczesnego feminizmu. O co właściwie chodziło mieszkankom północnoatlantyckiej wyspy, którym udało się sparaliżować na jeden dzień funkcjonowanie całego kraju.
Do ogólnopolskiego strajku na Facebooku nawoływała Krystyna Janda, która zadeklarowała, że w poniedziałek zamyka swój teatr. Zobacz: Krystyna Janda: "Niestety wśród kobiet polskich nie ma solidarności za grosz" Do akcji dołączył także Jurek Owsiak i zespół WOŚPu. Zobacz: Owsiak: "Nasza załoga będzie brała udział w poniedziałkowym Czarnym Proteście"
Dzień wolny
Rok 1975 był przełomowy dla kobiet jeszcze zanim Islandki wyszły na ulice. To wtedy Organizacja Narodów Zjednoczonych ustanowiła Międzynarodowy Dzień Kobiet, świętowany do dzisiaj każdego roku 8 marca. Cały ten rok poświęcono zresztą właśnie "kobiecym sprawom". Część islandzkich feministek uznała jednak, że to tylko pusty gest, który nie ma żadnego przełożenia na rzeczywistość. A przecież Islandia już wtedy uznawana była za jeden z najbardziej prokobiecych krajów świata: panie otrzymały tam prawo do głosowania w 1915 roku, na pięć lat przed Stanami Zjednoczonymi. Mimo to Islandki miały prawo czuć się sfrustrowane, bo wciąż zarabiały zaledwie ok. 60% tego, co obsadzeni na równorzędnych stanowiskach mężczyźni.
Wśród feministycznych działaczek powstał pomysł manifestacji, która miała być sposobem na wyrzucenie z siebie gniewu i złości na tę niesprawiedliwość, a może i przy okazji wpłynęłaby jakoś na sytuację kobiet. Działające w ultrafeministycznej organizacji Redstockings panie uznały jednak, że lepszym sposobem na zwrócenie uwagi na te problemy będzie ogólnokrajowy strajk, w ramach którego Islandki po prostu nie pójdą do pracy. Niezależnie od tego, czy na co dzień pracowały zawodowo, czy zajmowały się wychowywaniem dzieci – tego dnia mieszkanki wyspy miały skupić się na sobie, zostawiając wszystkie obowiązki mężczyznom. Jak nie trudno się domyślić, w kraju w ciągu kilku godzin zapanował chaos.
Bardzo długi piątek
Strajk, który – aby zachęcić do udziału wahające się jeszcze panie – nazwano po prostu "dniem wolnym", wyznaczono na piątek, 24 października. Jego organizacja zajęła wprawdzie kilka tygodni i wymagała od kobiet sporego zaangażowania, ale gdy przyszło co do czego, efekty przekroczyły najśmielsze oczekiwania uczestniczek. W proteście wzięło udział aż 90% wszystkich mieszkanek Islandii. W samym Reykjaviku zebrało się 25 tysięcy pań – a cała wyspa liczyła wtedy zaledwie 220 tysięcy mieszkańców.
Mężczyźni rządzą światem od niepamiętnych czasów i zobaczcie, jak ten świat teraz wygląda - krzyczała z ustawionej w centrum stolicy sceny Adalheidur Bjarnfredsdottir, przedstawicielka organizacji Sokn, zrzeszającej najgorzej opłacane kobiety.
Zamarła większość przemysłu, w miejscu stanął niemal cały sektor usług, którego główną podporą były kobiety. Zaskoczeni mężczyźni musieli nie tylko stawić się jak co dzień w pracy, ale w dodatku zaopiekować się w tym samym czasie dziećmi, bo - niespodzianka! - nie działały szkoły i przedszkola.
Mamy nadzieję, że nasi mężowie poradzą sobie z opieką nad dziećmi i przygotowaniem płatków na śniadanie rano - mówiła jedna z uczestniczek reporterowi Boston Globe.
Z nielicznych otwartych sklepów szybko zniknęły uwielbiane przez dzieci kiełbaski i najprostsze gotowe dania. Na międzynarodowym lotnisku Keflavik wstrzymano większość lotów, bo do pracy nie stawiły się stewardessy, nie działały też linie telefoniczne, obsługiwane przez telefonistki. Nielicznymi sprawnie działającymi instytucjami były za to banki, których szefowie sami usiedli za zajmowanymi zwykle przez panie okienkami kasowymi. Strajkujące czerpały ponoć wielką przyjemność z korzystania z usług świadczonych przez swoich przełożonych, znajdując im zajęcia na długie godziny. Nic więc dziwnego, że w pamięci mężczyzn 24 października 1975 roku zapisał się jako "Bardzo długi piątek".
Niektóre Islandki nie mogły jednak całkiem zostawić swoich obowiązków. Redaktorki jednej z największych gazet, dziennika Morgunbladid, wróciły do pracy o północy. Numer wydany następnego dnia był jednak o połowę cieńszy niż zwykle, a opublikowane w nim teksty dotyczyły tylko i wyłącznie strajków.
Wstrząs
Grupowa "niesubordynacja" opłaciła się Islandkom, bo ich mężczyźni doznali szoku, widząc, jak duża część krajowej gospodarki zależna jest od "słabej płci". W rok po protestach, w kraju powołano Radę Równości Płci, zakazano też dyskryminacji płciowej w szkołach i zakładach pracy. Pięć lat po protestach, w 1980 roku, prezydentem kraju została pierwsza kobieta. Vigdis Finnbogadottir rządziła Islandią przez 16 lat i z opartego na rolnictwie i rybołówstwie państewka uczyniła jedną z najbogatszych gospodarek świata. Sama pani prezydent też uważa, że to dzięki protestom z 1975 roku mogła pokierować krajem:
Po 24 października kobiety uwierzyły, że nadszedł już czas na prezydenta, który byłby jedną z nich. To mnie wyznaczono do tego zadania i z dumą przyjęłam to wyzwanie - mówiła w wywiadzie dla brytyjskiego Guardiana Finnbogadottir.
Ale nie wszystko poszło tak gładko. Choć dzisiaj Islandia ma najwyższy odsetek zatrudnienia kobiet na świecie, to wciąż zarabiają one średnio tylko 64% tego, co ich koledzy. Trudno jednak nie doceniać efektów, jakie przyniósł ten jedyny w swoim rodzaju "dzień wolny", uznawany przez wielu za najskuteczniejszy protest w historii.