Kamil Durczok po przymusowym półtorarocznym bezrobociu wrócił do telewizji. Od niedawna prowadzi swój program w Polsat News. Dziennikarz, któremu Tomasz Lis wypomniał w Newsweeku "czołganie i upokarzanie" pracowników redakcji Faktów bez trudu znalazł nową pracę. Jak sugeruje Fakt, wykorzystał słabość, którą ma do niego dyrektor programowa Nina Terentiew. Dzięki temu skompromitowany szef redakcji informacyjnej TVN-u, któremu specjalna komisja udowodniła mobbing, może zapewniać w wywiadach, że "robił co chciał" i nie zamierza tego zmieniać. W wywiadzie dla Newsweeka, tego samego, który obok Wprost upublicznił metody pracy Durczoka, dziennikarz dał do zrozumienia, że pracownicy po prostu nie rozumieli tego, że wrzeszczy na nich dla ich własnego dobra.
Wszystko, co się mówi, nawet krzyczy, jest po to, by osiągnąć jak najlepszy efekt. No tak, zdarzało mi się krzyczeć - wyjaśnił w wywiadzie. Nie uwzględniłem jednego - że nie wszyscy dobrze znoszą krzyk, a nawet podniesienie głosu.
W rozmowie z Vivą przyznał zaś, że półtoraroczna praca nad sobą niewiele mu dała i nadal jest cholerykiem.
Przekazał też na wszelki wypadek nowym pracownikom, gdyby przyszło im do głowy na niego naskarżyć, że potrafi zorientować się, kto jest źródłem przecieku. Tak jak po raportach komisji specjalnej TVN-u odgadł, kto rozmawiał ze śledczymi.
Doskonale potrafiłem po pytaniach poznać, kto jest autorem informacji prawdziwej bądź nieprawdziwej. Po każdym pytaniu dokładnie wiedziałem, kto za nim stoi. Jak miałbym pracować z tymi ludźmi? - żalił się w Vivie.
W rozmowie z Witrualną Polską Kamil uprzejmie zapowiada, że może nawet spotka się z Niną Terentiew, gdyż do tej pory jakoś się nie złożyło
Nie mam pojęcia, jak to się stało - wyjaśnia skromnie. Właściwie jeszcze nie mieliśmy okazji, by o tym porozmawiać. Na Ostrobramską, na spotkanie z Niną dopiero się wybieram. Jeśli mnie zaprosi.
_
_