Kolejny tydzień, kolejne przetasowania w Telewizji Publicznej. Internet jeszcze nie ochłonął po wielkiej czystce w "Pytaniu na śniadanie", a na widzów czekają kolejne zmiany i nie całkiem nowe twarze. Wielki powrót do porannego formatu, o czym informowaliśmy jako pierwsi, zaliczy Beata Tadla, co ponownie ożywiło dyskusję pt. Czy da się robić nową telewizję zatrudniając do tego starą gwardię? I absolutnie nie są to rozważania dotyczące kompetencji Tadli lub ich braku, a pewna przewidywalność w tym, na kogo stawia nowe dyrektorstwo TVP. Entuzjastów jednej władzy wymieniamy na tych równie spowinowaconych wizerunkowo z inną. Lepszym pytaniem byłoby zapewne "czy jest jeszcze ktoś w polskich mediach, kto się nikomu z nikim nie kojarzy?". Pewnie i jest, ale komu by się chciało szukać…
Ale żeby doszukać się w tym wszystkim jakiejś rozrywki i humoru - jeszcze w grudniu ptaszki ćwierkały, że to właśnie nad widmem powrotu Tadli do TVP utyskiwały najbardziej, w zacisznych wnętrzach telewizyjnej garderoby, Danuta Holecka i Magdalena Ogórek. Aż trochę żałujemy, że panie nie będą mijać się na osławionych korytarzach na Woronicza, bo to dopiero byłaby rozrywka jakiej oczekujemy za publiczne pieniądze!
Rozrywkę najwyższej jakości obiecuje za to Polsat, który zaprzęgnął do wygibasów na parkiecie całą armię celebrytek i to już pewne: "Taniec z gwiazdami" wraca po przerwie i to z impetem. Sam casting zaś tyleż udany, co momentami kontrowersyjny. Czy potrzebujemy na wizji Filipa Chajzera? Byliśmy jako społeczeństwo już w dobrym momencie jakiś czas temu, gdzie raczej jednogłośnie zgadzaliśmy się, że wręczamy temu panu Zonka. Najwyraźniej sympatie Edwarda Miszczaka nadal górują nad preferencjami widzów. A ci nie bardzo chcą skompromitowanych twarzy, o tych z kryminalną przeszłością nie wspominając, czemu dali wyraz protestując przeciwko udziałowi w programie Dagmary Kaźmierskiej. Polsat ma wprawdzie tradycję zatrudniania do "TzG" szemranych osobistości, ale niekoniecznie trzeba ją z uporem kultywować i robić z show platformę do ocieplania wizerunku.
Na czołową skandalistkę rodzimego przemysłu rozrywkowego wyrasta też Fagata. Influencerka, zawodniczka MMA, raperka i poetka, która ubogaciła rodzimą sztukę nawijania o wzruszającą autorefleksję w postaci wersu "Jestem Fagata, sexy c*pka spod Konina", zdecydowała się poszerzyć swoje artystyczne CV o rozbierane zdjęcia publikowane na platformie OnlyFans. Zgodnie z oczekiwaniami, sfrustrowani incele najpierw obrzucili ją błotem, by chwilę później grzecznie opłacić abonament i zobaczyć ją bez biustonosza w mniej lub bardziej sugestywnych pozach.
W wywiadzie dla Żurnalisty, którego Fagata niedawno udzieliła, padło oczywiście pytanie o zarobki, a konkretnie: czy w pierwszym miesiącu działalności zarobiła więcej niż 220 tysięcy złotych. Padła odpowiedź twierdząca. "Jestem w 0,03% najpopularniejszych kreatorek na OnlyFans i jestem z tego dumna" - zapewniła. Dziewczyna, która bez wstydu się rozbiera, kasuje za to nieznane nam maluczkim pieniądze i jeszcze nie chowa głowy w piasek? "Tego już za dużo, trzeba wylać na nią wiadro pomyj" - zdecydowała męska część internetu.
Dochodzi tutaj do pewnego bardzo podstawowego błędu poznawczego i problemem nie jest rozbierająca się Fagata, a konsumenci takich treści. Ona produkuje i spienięża tylko to, czego mężczyźni - nie mający w "prawdziwym życiu" dostępu w do seksu i atrakcyjnych kobiet - w sieci nagminnie szukają. Nie da się jednocześnie korzystać z tego typu treści i nienawidzić jej twórczyń. Jeśli nie szanujesz kobiety, bo pozwala ci spełnić fantazje, za które jesteś w stanie nawet zapłacić, to przykro mi, ale to ty dzwonisz.
Odrębną i jak najbardziej ważną dyskusją do odbycia jest ta dotycząca tego, czy osoby popularne wśród małoletnich powinny imać się zajęć przeznaczonych dla dorosłych i jaki komunikat wysyła to do ich odbiorców. Sprowadzenie tego do stricte feministycznego przesłania "moje ciało - moja sprawa" nie jest rozwiązaniem. Normalizacja sexworkingu i jej konsekwencje to temat warty naszej uwagi, ale czy wszystkie zainteresowane nim strony są gotowe do jego podjęcia bez agresji i stygmatyzacji? Na ten moment wszystko wskazuje, że nie, a Fagata, chcąc nie chcąc, będzie musiała przyjąć to wszystko na klatę.
A skoro o nagości mowa, choć bardziej tej z kategorii "zakrytej", niemalże tradycją polskich magazynów stało się umieszczenie jednej z celebrytek na okładce, na której pozuje uśmiechnięta topless i jest a) szczęśliwa po rozwodzie b) zadowolona z odzyskanej kobiecości c) po prostu sobą na przekór wszystkim. Ktoś widocznie uznał, że kawałek cycka nam się po prostu raz na jakiś czas należy jak psu buda. A nawet nie ktoś, tylko Marcin Tyszka i Edyta Górniak w 1999. Tym razem tego zaszczytu dostąpiła Joanna Koroniewska, która spogląda na czytelników najnowszego numeru "Vivy!" i deklaruje, że "nie chce być idealna". Jak na dzisiejsze standardy, fotografia prezentuje się nad wyraz naturalnie i nie mamy problemu z rozpoznaniem bohaterki numeru. Niektórzy natomiast mają problem z tym, że ona w ogóle się tam znalazła i, co gorsza, czuje się dobrze we własnej skórze.
Sama Koroniewska przyznała, że spodziewała się, że to, niewinne bądź co bądź, zdjęcie i oklepana już deklaracja o odrzuceniu dążenia do ideału, wzbudzi kontrowersje w sieci. Internauci nienawidzący kobiet powinni jednak popracować nad fantazyjnością produkowanego przez siebie hejtu, bo stare i dobre "Nie zes*aj się, wcale nie wyglądasz ładnie" na nikim chyba już nie robi wrażenia. Nawet w obrażaniu potrzebny jest polot.
Aktorka lubi się wdawać w dyskusje z pyskatymi gośćmi swojego profilu, więc i tym razem nie pozostawiła nieprzychylnych reakcji bez komentarza. W długim wpisie wyjaśniła, że chce pokazać kobietom, iż można się czuć dobrze w swoim ciele, nawet jeśli naznaczone jest upływem czasu, a nie skalpelem chirurga plastycznego. "Jeśli ktoś kocha i akceptuje siebie, to po co mu moja akceptacja?" - pyta jedna z czytelniczek Pudelka.
Jak nigdy, powstrzymamy się tutaj od odpowiedzi i zapraszamy do kulturalnej dyskusji. Bo temat ciekawy i ważny, a być może zniekształcony przez celebryckie opakowanie?